Istvan Grabowski: W odczuciu milionów, także polskich fanów, Omega była i pozostanie fenomenem muzycznym.
Janos Kobor: Miło mi to słyszeć. Wprawdzie nie osiągnęliśmy wielkiej, międzynarodowej sławy, o jakiej marzy niejeden muzyk, ale w rodzimym kraju uchodzimy za grupą kultową. Wymownym tego dowodem wielki koncert jubileuszowy z okazji 50-lecia istnienia Omegi. Na scenie wspomagali nas filharmonicy, a piosenek słuchało i śpiewało razem z nami 80 tysięcy fanów. Poinformowano mnie, że była wśród nich liczna reprezentacja polskich słuchaczy. Z waszym krajem mamy moc wspaniałych wspomnień. Graliśmy u was wielokrotnie, ostatnio w ubiegłym roku. Przyjęcie, jakie nam zgotowano, zachwyciłoby największych artystów. Byliśmy szczęśliwi.
Istvan Grabowski: Pół wieku to szmat czasu z mnóstwem zacierających się w pamięci prób, nagrań i koncertów. Pamięta pan jeszcze wasze początki?
Janos Kobor: Tak, jak by to było wczoraj. Zaczynaliśmy 58 lata temu w sześcioosobowym składzie, z którego do dziś pozostałem sam. Obracaliśmy się w sferze beztroskiego big bitu i bardzo chcieliśmy zachwycić nastolatków. Jak można się domyślać, naśladowaliśmy zespoły brytyjskie, które powstawały wtedy niczym grzyby po deszczu. Miarą popularności były utwory na listach przebojów, a do tego potrzeba było sprawnych frontmanów. Ja śpiewałem i grałem na gitarze, ale dobrze było mieć kobiece wsparcie. Namówiliśmy więc do współpracy 16- letnią Zsuzsę Koncz z dziewczęcej formacji Gézengúz. Nie na długo, bo już w następnym roku Zsuzsa przeszła do konkurującej z nami grupy Illes. Zastąpiła ją na trzy lata Mari Wittek. Skład Omegi zmienił się też z powodu odejścia trzech muzyków. Regularnie graliśmy wtedy w budapeszteńskim Eótvos. Przychodziły tam tłumy młodych ludzi, aby nas zobaczyć, posłuchać i szaleć na parkiecie. To były pionierskie czasy
Istvan Grabowski: Kiedy dokonaliście pierwszych nagrań?
Janos Kobor: Nie było z nimi tak łatwo, jak dzisiaj. Także z braku muzycznych doświadczeń. Pierwszy nasz singiel wypełnił cover Rolling Stonesów „Paint It Black”. Zachodnie przeróbki miały też trzy następne single. Sytuacja zmieniła się diametralnie z chwilą dokooptowania organisty Gabora Pressera. Tryskał energią i niesamowitymi pomysłami. To jego kompozycje wypełniły nasz pierwszy album „Trębacz Fredzio i straszni ludzie”. Sprzedał się w rekordowym nakładzie 100 tys. egzemplarzy, co wtedy było niebywałym wyczynem nie tylko na Węgrzech. Rok 1968 zapisał się też pozyskaniem wyjątkowo zdolnego, 19-letniego gitarzysty György Molnára z grupy Decca. Od tej pory byliśmy absolutnymi ulubieńcami młodzieży.
Istvan Grabowski: Czym się to objawiało?
Janos Kobor: Choćby udziałem w finale prestiżowego na owe czasy festiwalu muzyki tanecznej. Graliśmy z udziałem utalentowanej wokalnie i coraz bardziej popularnej Sarolty Zalatnay. Dano nam okazję wystąpić w filmie muzycznym „Ach, ta młodzież”. Jednak największym sukcesem grupy była możliwość wyjazdu do Londynu.
Istvan Grabowski: Ponoć byliście tam sensacją, nie tylko towarzyską.
Janos Kobor: Do Londynu trafiliśmy po wspólnych koncertach w Budapeszcie z angielskimi zespołami Spencer Davis Group i Traffic. Jako grupa zza żelaznej kurtyny, mieliśmy być w przeczuciu menedżera koncertową maskotką. Okazało się jednak, że radzimy sobie znacznie lepiej, niż się po nas spodziewano. Podczas koncertów w Londynie, gratulowali nam m.in. Eric Clapton i George Harrison. Sensacją okazał się też nasz występ w telewizji BBC. Błyskawicznie zapadła decyzja o nagraniu naszej płyty dla wytwórni Decca. Kiedy wszystko szło według najlepszego scenariusza, po trzech dniach pracy studyjnej zostałem wezwany przez Interkoncert do Budapesztu. Nie udało się już (mimo usilnych starań) dokończyć zaplanowanych nagrań. Jednak Decca wydała płytę w okrojonej wersji pod tytułem „Omega Red Star from Hungary”. Podczas drugiego wyjazdu do Londynu i perfekcyjnego przygotowania się do nagrania drugiej płyty, nie spełniliśmy zamiarów. Zbyt wielu osobom przeszkadzało, że grupa z socjalistycznego kraju próbuje flirtować z zachodnią fonografią. Wróciliśmy do Budapesztu z niczym. Opór biurokratycznej materii był tak znaczny. Nie wydaliśmy planowanego materiału także w swoim kraju. Część piosenek pojawiała się na singlach.
Istvan Grabowski: Zasługą wspomnianego Pressera i poetki Anny Adamis były jednak dwa udane longplaye Omegi na Węgrzech.
Janos Kobor: Po bardzo dobrym przyjęciu reportażu telewizyjnego z naszych koncertów w Omega Klub, firma Qualiton wydała autorskie płyty: „10 tysięcy kroków” i „Nocą na drodze”. Recenzenci nie szczędzili nam pochwał, głównie za urozmaicone aranżacje i wykorzystanie zaskakujących różnych dźwięków. Na tle innych formacji węgierskich uchodziliśmy za eksperymentatorów. To podnosiło prestiż i sprzedaż naszych wydawnictw. Na tyle skutecznie, że po pierwszych, niezbyt udanych próbach, pozwolono nam ponownie wyjechać na Zachód.
Istvan Grabowski: I to z zaskakującym skutkiem.
Janos Kobor: Przyznaję, że nie liczyliśmy na takie przyjęcie. W czerwcu 1970 roku zagraliśmy na hiszpańskim festiwalu Barbarella w Palma de Mallorca, a pięć miesięcy później na Yamaha Festival w Tokio. Wyjazdowi do Japonii towarzyszyła niesamowita euforia. Każdy z nas otrzymał od organizatorów motocykl Yamaha. Oba sukcesy zawdzięczaliśmy kompozycji Gabora Pressera „Dziewczyna o perłowych włosach”.
Istvan Grabowski: Czy przypuszczał pan wtedy, że to ona będzie waszą wizytówką na długie lata?
Janos Kobor: Nikt nie wiedział, jak długo uda nam się grać razem. W tamtych czasach rotacje w grupach muzycznych były zjawiskiem nagminnym. Wpływały na nie rosnące ambicje muzyków. Nawarstwiające się nieporozumienia nie ominęły nawet genialnej grupy The Beatles, choć zdawało się, że takich tuzów nie pokona żaden kryzys. Wspomniana melodia Pressera miała ona taką siłę przebicia, że doczekała się kilkudziesięciu przeróbek i opracowań, także w Polsce. Najsłynniejszą wersję przedstawiła jako „White Dove” niemiecka grupa Scorpions, z którą przyszło nam potem wielokrotnie koncertować. Bardzo lubię ten utwór i chętnie śpiewam go na koncertach.
Istvan Grabowski: Jak przyjęliście decyzję organisty Gabora Pressera i perkusisty Józsefa Lauxa o odejściu z zespołu?
Janos Kobor: Boleśnie. Rozłam nastąpił w najmniej spodziewanym momencie (wiosna 1971 r.), kiedy Omega miała ustaloną trasę koncertową w Niemczech. Koledzy odeszli, bo marzył się im start nowej super grupy Locomotiv GT. Dołączyli do nich muzycy z Metra i Hungarii. Początkowo, rzeczywiście szli jak burza i jako pierwsi muzycy węgierscy trafili do USA. Jednak nadzieje na światowy sukces przeszły obok. Ameryka miała zbyt wiele własnych talentów. Locomotiv GT, uważany długo za naszego głównego rywala, gra do dzisiaj. Dawne niesnaski poszły w zapomnienie, a my jesteśmy z Gaborem w poprawnych stosunkach. Zapraszaliśmy go nawet do uczestnictwa w jubileuszowych fetach 20, 30 i 40 -lecia istnienia zespołu.
Istvan Grabowski: Drugi oddech odzyskaliście z wydaniem krążka „Żywa Omega”.
Janos Kobor: Nagraliśmy go w nowym składzie, z 24- letnim perkusistą Ferencem Debreczeni, który okazał się wspaniałym instrumentalistą i kumplem. Występuje z nami do dzisiaj. Rzeczywiście, koncertowy album z 1972 roku był przełomem w naszej wizji artystycznej. Postawiliśmy na bardziej ekspresyjne brzmienie spod znaku hard i heavy rocka. Dalecy byliśmy od kopiowania pomysłów zachodnich grup w sensie melodycznym czy harmonicznym. Mieliśmy jednak podobne podejście aranżacyjne, eksponujące gitarę jako instrument prowadzący. Znaczące doświadczenia Erica Claptona, Jimiego Page i Tommiego Iommi były wskazówką do wykorzystywania nowych technik i brzmień tego instrumentu. Słychać to na następnych płytach „Omega 5” i „Złodziej czasu”. W początkach lat siedemdziesiątych mieliśmy wyjątkowo korzystną, rzekłbym złotą passę. Nie dość, że zapraszano nas na koncerty do krajów skandynawskich i zachodnich, to udało nam się podpisać korzystny kontrakt płytowy z zachodnioniemiecką wytwórnią Bacillus. Dzięki niemu od 1973 do 1979 r. wydaliśmy osiem albumów angielskojęzycznych. Krytycy pisali o nas jako tytanach znad Dunaju. Głaskało to wtedy naszego.
Istvan Grabowski: Objechaliście kawał świata, wydaliście 38 krążków, kilka antologii i koncertów video. Występowaliście u boku największych sław rocka m.in. Scorpions. Czy dziś czuje się pan artystą spełnionym?
Janos Kobor: Oczywiście. Moje zadowolenie potwierdziły fantastycznie przyjęte koncerty jubileuszowe, organizowane cyklicznie od 1982 r. Najpierw było 20, potem 30, 40 i 50 lat. Wszystkie miały niesamowitą oprawę dźwiękową i świetlną oraz rekordową publiczność. Schodząc, po którymś z kolejnych bisów ze sceny, próbowałem przypomnieć sobie skromne początki. Nawet w najśmielszych snach nie wyobrażałem sobie tylu pomyślnych dla nas zdarzeń, złotych i platynowych płyt, kolekcji szlagierów, a przede wszystkim sympatii słuchaczy, która nie opuszcza nas do dziś. Mimo siedemdziesiątki na karku, wciąż czuję się potrzebny. Każdy koncert odbieram jak mocny zastrzyk adrenaliny.
Istvan Grabowski: Czy czuje się pan gwiazdą rocka?
Janos Kobor: Tak nazywają mnie media. Sam nie roszczę pretensji do zaszczytnych tytułów. Kiedy staję przed wielotysięcznym tłumem wiwatującym na moją cześć, chwilami rozpiera mnie duma. Mam jednak świadomość, że rycząca między kolejnymi utworami widownia to część spektaklu, a otaczająca nas sympatia ma związek z legendą, na jaką przez te lata zapracowaliśmy. Podziw fanów otacza mnie na scenie, kiedy wpadam w rockową ekstazę. Po koncercie czuję się przeciętnym facetem, który musi odpocząć, wrócić do domu i wieść zupełnie przeciętne życie, bez ekscesów, za którymi przepadają media. Minęły czasy, kiedy fanki wystawały przed garderobami swych ulubieńców czy mdlały na ich widok. Nie kupowałem wzorem Micka Jaggera posiadłości w różnych miejscach świata, nie tatuowałem ciała, nie stosowałem narkotycznych czy alkoholowych dopalaczy, aby przenieść się w inny wymiar. Nie narzekam na swój stan posiadania, ale proszę mi wierzyć, nie mam poczucia ani zachowań typowej gwiazdy.
Istvan Grabowski: Dzisiejsza Omega występuje w zmienionym, niż 50 lat temu składzie.
Janos Kobor: Istotnie, korzystamy z pomocy nieco młodszych muzyków, co nie znaczy, że sami jesteśmy nastawieni na odcinanie kuponów od zdobytego rozgłosu. Oprócz podstawowego tria, czyli Molnar, Debreczeni i ja, w zespole występują: gitarzysta Tamás Szekeres, basista Miklos Kuronya i klawiszowiec Zsolt Gömöry. Tworzymy zgraną paczkę i na razie nie zamierzamy przechodzić w stan spoczynku.
materiał: Radio Biper Biała Podlaska
tekst: Istvan Grabowski
zdjęcia: serwis zespołu
opracowanie: Gwalbert Krzewicki
3 Responses
Janos Kobor jest wielki, OMEGA jest wielka i zawsze taka będzie. Byłem na ich koncercie kilka lat temu w Piotrkowie Trybunalskim i miałem szczęście wielkie usłyszeć „Dziewczynę o perłowych włosach” na żywo. I zdążyłem jeszcze zobaczyć i usłyszeć Molnara i Benko w świetnej formie. Cześć ich pamięci! OMEGA wiecznie żywa! Pozdrawiam, Witold Giedroyć z Warszawy.
OMEGA BYLA I JEST… THE BEST.
TAKĄ W MOIM SERCU ZOSTANIE.
ZAŁOŻYCIELI JUŻ NIE MA Z NAMI..
NIECH ODPOCZYWSJÁ W POKOJU..
Omega to zespol mojej mlodosci, w latach 70-dziesiatych bylam na Ich koncercie w Budapeszcie i nad Balatonem. SP Janos Kabor byl i na zawsze pozostanie moim faworytem.