Kiedy zapragnęła pani zostać pisarką?
– Bardzo wcześnie. W wieku dziecięcym, kiedy nie umiałam jeszcze pisać ani czytać, rodzice czytali mi często książki o zwierzętach, głównie pióra Jana Grabowskiego. Nie wszystkie one kończyły się dobrze, a ponieważ byłam dzieckiem niezwykle emocjonalnym, płakałam i przeżywałam z powodu złego losu moich ulubieńców. Tata nawet próbował omijać niezręczne fragmenty, co mu się rzadko udawało. Nie mogłam pogodzić się z faktem, że pieskowi dzieje się krzywda.
To wtedy postanowiłam wymyślać własne, bardziej optymistyczne zakończenia. Teraz mam tak wiele pomysłów i atrakcyjnych wątków, że nawet gdyby nikt nie chciał wydawać moich książek i tak pisałabym dalej. Inaczej eksplodowała by mi głowa. W latach licealnych tworzyłam wiersze, opowiadania i pamiętniki. Trafiły do szuflady jako owoc nastoletnich uniesień.
Podobno przeżyła też pani niebanalną przygodę dziennikarską.
– Tak. Pracowałam jakiś czas w Tygodniku Otwockim. Do moich zadań należało recenzowanie wydarzeń kulturalnych. Szczęśliwym splotem okoliczności kierownictwo redakcji zleciło mi napisanie cyklu opowiadań z kobietą w roli głównej, nawiązujących do popularnych wtedy przygód Bridget Jones. Bardzo mnie to zdopingowało do pracy. Moja bohaterka nie była wprawdzie singielką, tylko zoną i mamą kilkuletniej córeczki, ale świat kobiecych przeżyć uruchomił moją wyobraźnię, która nie opuszcza mnie do dziś. Z drukowanych w Tygodniku Otwockim opowiadań powstała powieść „48 tygodni”. Zachęcona przez grono znajomych, chciałam ją wydać drukiem, ale wydawnictwo nie było zainteresowane. Kiedy chciałam już zrezygnować z pomysłu, wyręczył mnie mąż i trafił do wydawcy zainteresowanego książką. Czułam się uskrzydlona i myślałam, że złapałam Pana Boga za nogi. Niestety, dwie kolejne powieści mego autorstwa nie znalazły akceptacji wydawnictwa. Czułam się podłamana, bo pomysły napływały w lawinowym tempie. W owym czasie firma wydawnicza, którą prowadzę razem z mężem, przeżywała poważne kłopoty finansowe. a próbą wyjścia z nich miała być powieść „Uroczysko”. Okazała się ona magicznym kluczem – wytrychem. Nie tylko udało się ją wydać i zyskać uznanie czytelników, ale dzięki niej wyszliśmy szczęśliwą ręką z kłopotów.
Mówi pani o spełnieniu marzeń. Jak wyobrażała pani sobie zawód pisarza?
– Kiedyś sądziłam, że literata powinna otaczać specyficzna aura. Ku swemu zdumieniu patrzyłam w lustro i byłam w nim taka zwyczajna. Potem zrozumiałam, że wyjątkowość trzeba stworzyć samemu intrygującą fabułą, wyrazistymi postaciami bohaterów, nagłymi zwrotami akcji. Ja nie zastanawiam się w trakcie tworzenia, kto za jakiś otworzy moją książkę. Staram się opowiadać mu ciekawą fabułę z licznymi wątkami. Moi bohaterowie są prawdziwi, bo obdzielam ich swymi emocjami i uczuciami.
Skąd czerpie pani inspiracje do powieści?
– Odpowiem może trywialnie – z życia. Książka oderwana całkowicie od rzeczywistości nie miałaby nic wspólnego ze mną. Wiele osób sięga po książkę po to, aby odnaleźć w nich codzienność i rzeczywistość. Oczywiście, losy bohaterek muszą być udramatyzowane, aby wciągały czytelnika w lekturę. Piszę często o teraźniejszości, ale lubię zwroty do historii. W powieści „Tajemnica bzów”, którą lubię najbardziej ze swego dorobku, cofnęłam się do przedwojennego Lwowa. Aby uwiarygodnić miejsca, o których piszę, przewertowałam mnóstwo książek. W tej powieści są same prawdziwe historie i wielka nostalgia za tym, co odeszło.
Od wydania „Uroczyska” minęło trochę czasu. Jak wydawnictwo Znak reaguje na nowe pani propozycje?
– Weszłam w tzw. cykl wydawniczy, co obliguje mnie do pisania kolejnych powieści. Mam nakreślone plany do 2022 r. Kiedyś wydawcy byli pełni obaw, czy literatura obyczajowa znajdzie nabywców. Teraz nie ma już takich rozterek. Książki sprzedają się bardzo dobrze. Mnie udało się sprzedać 200 tys. egzemplarzy.
Podobno nie ma pani problemów z przelewaniem myśli na papier.
– Różnie z tym bywa. Najtrudniejsze są pierwsze zdania powieści. Mam świadomość powagi sytuacji, bo uruchamiają one akcję, która ma się zręcznie rozwijać i plątać, ale niekiedy trudno mi się samej zmobilizować. Podświadomie szukam pretekstu, by nie pisać, choć wiem, że mam ściśle wyznaczone terminy. Zazwyczaj spędzam przy laptopie kilka godzin przed południem i kilka godzin po południu. Gotowanie i opieka nad dwójka dzieci spada na męża, który jest jednocześnie moją podporą, pierwszym recenzentem i krytykiem. Czasem wspomaga moje pomysły ciekawymi skojarzeniami. Na ukończenie książki potrzebuję około pół roku, choć bywało, że pisałam w trzy miesiące. Wtedy byłam całkowicie skupiona na pisaniu.
Czy zastanawiała się pani nad odbiorcą swoich powieści?
– Moje bohaterki to w zdecydowanej większości kobiety. Wiem jak reagują, co jest dla nich istotne i jak je przedstawiać, by były prawdziwe i wyraziste. Niektóre z nich mają podobne do mnie przeżycia, posługują się moim słownictwem i cechuje je moje poczucie humoru. Trudno, aby było inaczej. Nie znaczy to wcale, że męscy czytelnicy są mi całkiem obojętni. Wiem ,że sporo panów czyta moje powieści. Myślę, że nieporozumieniem jest dzielenie literatury na kobiecą i inną. Chodzi o to, aby książka była dobra, interesująco napisana, odnosiła się do spraw nurtujących czytelnika i miała wystarczająco dużo wątków, by zatrzymać uwagę do ostatnich stronic.
Większość pani powieści rozgrywa się w fikcyjnym miasteczku Malownicze u stóp Sudetów. Czy zamierza pani przy nim pozostać?
– Może nie do końca. W pewnym momencie wydało mi się, iż zbytnio zasklepiłam się w jednym środowisku. Próbowałam nawet od tego uciec w kolejnych powieściach. Jednak siłą rzeczy wracałam z sentymentu do realiów Malowniczego. Na pewno rozegrają się w nim jeszcze akcje następnych książek, ale nie ograniczam się tylko do tego regionu. Piszę chętnie o Dukli, gdzie w wieku dziecięcym spędzałam każde wakacje.
W pani powieściach często powtarza się postać Leontyny. Wymyśliła ją pani, czy opierała się na realnej postaci?
– Kiedyś, czekając na koleżankę w kawiarni, spotkałam dystyngowaną, starannie ubraną starszą panią. Zauroczyłam się jej widokiem i postanowiłam wprowadzić ją do moich opowieści. Leontyna to kobieta po przejściach życiowych, twardo chodząca po ziemi, a jednocześnie świadoma swoich ideałów.
Czy ma pani wpływ na szatę graficzną swoich powieści?
– Nie, pomysł okładki pozostaje w gestii wydawnictwa. Musi ono przygotowywać takie obwoluty, aby powieść znalazła nabywcę już na etapie ofert internetowych. Ja to rozumiem i akceptuję. Kłopot byłby duży, gdyby każdy autor miał odmienne wymagania. Początkowo nie stawiałam wydawcy żadnych żądań. Cieszyłam się z tego, co mi proponują, przyjmując metodę małych kroków. Okazała się ona skuteczna w dalszych negocjacjach z wydawnictwem, które też ma swoje plany i oczekiwania wobec autora. Jednak w pewnym momencie trzeba nauczyć się stawiać oczekiwania finansowe. W tej chwili jestem zadowolona ze współpracy ze Znakiem w sensie edytorskim i finansowym.
Bywa pani zazdrosna o powodzenie innych koleżanek z kręgu literatury obyczajowej?
– Nie, ponieważ jestem świadoma, że czytelnik takiej literatury nie będzie czytał tylko książki Magdy Kordel, Krystyny Mirek czy Magdy Witkiewicz. Przecież nie jesteśmy w stanie napisać nową powieść w tydzień. Często spotykamy się razem przy okazji targów czy festiwali książki. Z niektórymi autorkami zdążyłam się zaprzyjaźnić. Sama jestem zapalonym czytelnikiem. Uwielbiam kryminały i thrillery. Lubię czytać biografie, literaturę obyczajową i fantasy.
Jak reaguje pani na krytykę swoich tekstów?
– Jeśli jest ona konstruktywna, to pozwala mi wyciągnąć sensowne wioski i unikać błędów w przyszłości. Gorsze jest napastliwe krytykanctwo. Nie można się na nie obrażać. Trzeba mieć grubą skórę i pogodzić się z faktem, że nie każdemu czytelnikowi moja powieść będzie odpowiadała.
Często daje się pani namówić na wyjazdy poza Otwock?
– Chętnie spotykam się z czytelnikami, pod warunkiem, że nie mam w tym czasie napiętych terminów wydawniczych. Kiedy zasiadam do pisania nowej książki, to z jednej strony czuję błogosławieństwo z powodu zagwarantowanej pracy. Z drugiej zaś przekleństwo, bo nie mogę pozwolić sobie nawet na drobną niedyspozycję, czy krótki wyjazd poza dom. Generalnie jestem zadowolona z tego, co robię. Dzieci trochę mniej, choć i ona przywykły już, że mają mamę pisarkę, która zamiast gotować im frykasy, musi zamykać się w pokoju i przez parę godzin siedzieć przy laptopie. Taka jest specyfika tego zawodu. Bogu dziękować, że nie brakuje mi pomysłów na kolejne książki. Kiedy już zaczynam pisać, w głowie kłębią mi się wciąż nowe wątki. Trzeba je zgrabnie ująć, by czytelnik nie poczuł znużenia i dzielnie dotrwał do ostatniej karty powieści.
tekst: Istvan Grabowski
zdjęcia: archiwum autorki