Reklama

Reklama

Reklama video

Kultura: Józef Skrzek – lider legendarnej grupy SBB w rozmowie z Radio Biper

Nikogo nie kopiowaliśmy – mówi Józef Skrzek. Z Józefem Skrzekiem, multiinstrumentalistą, kompozytorem i liderem zespołu SBB rozmawia Istvan Grabowski.

Istvan Grabowski: Od lat otacza się stale świat dźwięków. Czy rozważałeś kiedyś wybór innego zawodu?

Józef Skrzek:  Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, bo muzykę mam we krwi. Ona była i jest moim sposobem na życie. Od najmłodszych lat uczyłem się grać i nie wyobrażałem sobie, bym mógł robić coś innego.

I.G.: Powiedz, co czułeś, kiedy 49 lat temu został zaangażowany do awangardowej na owe czasy grupy Breakout?

J.S.: Angaż do tego zespołu był dla mnie nobilitacją. Wcześniej grałem ze śląskimi formacjami m.in. Ametystami i Ślęzanami oraz od lutego 1969 r. z Mariolaine & Swinging Soul Corporation. Życzliwe przyjęcie publiczności i kolegów z Breakout dodawało mi odwagi i zachęcało do prób z instrumentami.

I.G.: Czy odchodząc po niespełna dziesięciu miesiącach współpracy wiedziałeś, co i jak chcesz grać, aby spełnić marzenia?

J.S: Nie miałem jeszcze sprecyzowanych planów, bo moi wcześniejsi partnerzy rozjechali się i zostałem sam. Kusił mnie blues, ale chętnie grałem też kawałki Led Zappelin z uwagi na ich zadziorność i harmonię.

I.G.: Dosyć szybko udało ci się stworzyć w domowej piwnicy w Siemianowicach Śląskich trio Silesian Blues Band. Dzięki rekomendacji awangardowego kontrabasisty Helmuta Nadolskiego zostaliście zaangażowani do nowej formacji Czesława Niemena.

J.S.: Pierwszą ofertę dostałem sam, ale żal mi było rozstawać się z kolegami. Postarałem się, aby Czesław zatrudnił także ich. Wcześniej spędziliśmy dziewięć miesięcy na morderczych próbach i zdawało mi się, że wspólnie potrafimy więcej od przeciętnych. Mieliśmy, owszem, własne plany, ale spełnienie ich zajęłoby nam więcej czasu. Trzeba pamiętać, że w tamtych latach zespoły z tzw. prowincji nie miały takiej siły przebicia, co wykonawcy związani z Agencją Koncertową Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego, do której należał też Czesław. Jego propozycja stanowiła dla nas skok o kilka stopni w gorę. Głupotą byłoby z niej nie skorzystać.

I.G: Wystartowaliście jako Grupa Niemen 22 grudnia 1971 r. w otoczce oryginalnego eksperymentu. Co zyskaliście grając z tuzem polskiej sceny?

J.S.: Z Czesławem łączyła nas silna więź. Byliśmy przyjaciółmi na scenie i poza nią. Mimo dzielącej nas różnicy lat i doświadczeń, czuliśmy się świetnie rozumiejącymi partnerami. Przekonałem się o tym już w styczniu 1972 r. podczas realizacji płyty „Strange is this World” w monachijskim studiu CBS. Czesław oczekiwał od nas czegoś więcej niż realizacji instrumentalnych swych pomysłów. Wprowadziliśmy więc liczne modyfikacje do utworów, przez co stały się bardziej nowoczesne. Niemcy byli pełni podziwu dla naszego warsztatu. Graliśmy wspólne koncerty z zespołami Jacka Bruce’a i Mahavishnu Orchestra. Pojawialiśmy się z koncertami we: Frankfurcie, Bilsen, Helsinkach i Monachium. Dla nas młodziaków ze Śląska miało to niesamowite znaczenie. Z piwnicy zawansowaliśmy na europejskie sceny.

I.G.: Skoro szło wam tak świetnie, a wasza kariera nabierała rozmachu, to dlaczego rozstaliście się po dwóch latach grania?

J.S.: Z Niemenem nagraliśmy cztery udane płyty. Wspomnianą „Strange is this World” i „Ode to Venus” w RFN oraz „Marionetki” i Requiem dla Van Gogha” w Polsce. Wszystko szło zgodnie z planem. Nasza trójka robiła, co mogła, aby nie zawieść oczekiwań lidera, lecz podzieliły nas pozakulisowe gierki impresariatu. Cześć osób towarzyszących Niemenowi utrzymywała, ze bez niego nic nie znaczymy. On był gwiazdą, a my jego suportem. Nerwowa atmosfera w zespole nasiliła się podczas trasy koncertowej w Skandynawii. Postanowiliśmy zerwać z tym i odejść z zespołu. Była to decyzja niemiła, lecz konieczna.

I.G.: Naraziła was jednak na przykre reperkusje.

J.S.: Tak. Przekonałem się wtedy, jaką siłę ma zawiść. Mieliśmy ciekawe oferty występów w Szwecji i Danii, ale pewni ludzie z Pagartu zadbali o to, by zablokować nam wyjazd z Polski. Traktowano nas jak niesfornych sztubaków zasługujących na klapsy za niepoprawna odwagę. Przez kilka miesięcy nie graliśmy koncertów. Wykorzystaliśmy przestój na przygotowanie samodzielnego, w moim odczuciu solidnego programu. Z pomocą pospieszył nam doświadczony red. Franciszek Walicki, wcześniej wspomagający Breakout. Za jego namową w styczniu 1974 r. wystartowało trio SBB (Szukaj, Burz i Buduj).

I.G: Wasza ekspresyjna muzyka miała moc rażenia, jakiej nie ujawniła jeszcze żadna z polskich grup rockowych. Pewnie dlatego szybko zyskaliście akceptację w kraju i poza granicami.

J.S: Byliśmy już zahartowani i pozytywnie zmotywowani. Najważniejsze, że wiedzieliśmy, do czego zmierzamy. Najpierw przyjęto nas entuzjastycznie w warszawskiej Stodole, potem na festiwalu w Opolu. Apogeum powodzenia mieliśmy na duńskim festiwalu w Roskilde, gdzie uznana nas największą sensacją z Europy Wschodniej. Mnie cieszył fakt, że sukcesy komercyjne łączyliśmy z artystycznymi. Graliśmy wielowarstwową muzykę improwizowaną. Nie był to klasyczny rock, raczej nasza wizja rocka. Byliśmy wtedy pod wielkim wrażeniem Mahavishnu Orchestry, łamiącej tradycyjne kanony gry. Koncerty w: Austrii, RFN, Danii, Belgii, NRD, Czechosłowacji i na Węgrzech łączyliśmy z realizacja płyt.

I.G: Kariera grupy SBB okrzykniętą największą sensacją polskiej sceny rockowej trwała niespełna siedem lat. Dlaczego zgaśliście tak szybko?

J.S.: Kierowała nami młodzieńcza energia, dzięki której graliśmy namiętnie i nazbyt intensywnie. Nie zdołaliśmy wytrzymać napięcia psychicznego towarzyszącego takiej huśtawce nastrojów. Stresy o mało nie rozbiły rodziny perkusisty Jurka Piotrowskiego. Perypetie ze zdrowiem miał też gitarzysta Antymos Apostolis. W listopadzie 1980 r. stwierdziliśmy zgodnie, że tak dalej nie można. Piotrowski pozostał w USA, a nasza przerwa trwała prawie dwie dekady. W tym czasie zrealizowałem wiele planów solowych.

I.G.: Posługujesz się kilkoma instrumentami. Który darzysz szczególną sympatią?

J.S.: Na wszystkich gram przemiennie i tak już pozostanie. Od dziecka miałem kontakt z fortepianem i z ochotą gram dziś na organach piszczałkowych. Syntezator kocham za możliwość tworzenia plam dźwiękowych. Harmonijka ustna pozwala mi na uzyskanie oryginalnych klimatów, jakże istotnych dla bluesa. Natomiast gitarę basową uważam za instrument zaskakujący możliwościami brzmieniowymi. Słychać je w wielu moich nagraniach.

I.G.: SBB kilkakrotnie próbowało wracać do czynnego muzykowania, choć w różnych składach. Czy wasza muzyka jest ponadczasowa?

J.S.: Siłą naszej grupy były zawsze autentyczność, oryginalność i energia, co zresztą podkreślali zachodni recenzenci. My nikogo nie kopiowaliśmy. Burzyliśmy bariery pomiędzy gatunkami, łącząc rockową dynamikę z romantycznymi nastrojami.

I.G.: Która z płyt SBB wydaje ci się najbardziej znacząca w dorobku?

J.S.: Zawsze najlepiej wychodziły nam nagrania koncertowe. Zgodnie z zasadą, ze pierwsza miłość najważniejsza, najbliższą wydaje mi się pierwsza płyta „SBB” z improwizowanymi wersjami „Odlotu” i „Wizji”.

I.G.: Spełniałeś się na wielu planach, tworząc muzykę teatralną i filmową. Jakiego marzenia dotąd nie ziściłeś?

J.S.: Czuję się muzykiem pozytywnie zakręconym. Podziwiam geniusz symfoników i chciałbym z nimi zagrać własne kompozycje. Muszę tylko trochę poćwiczyć.

I.G.: Żaden z polskich rockmanów nie może pochwalić się 85 płytami. Czy jesteś finansowym krezusem?

J.S.: Pieniądz nigdy nie był moim wyznacznikiem szczęścia. Żyję wśród ludzi biednych i specjalnie od nich nie odbiegam. Skromność i pokora zawsze mi towarzyszyły. Bywały chwile, ze brakowało pieniędzy na codzienne utrzymanie. Teraz czuję się szczęśliwy z tego, co mam.

I.G. Istotną rolę w twoim dorobku odgrywa muzyka religijna. Czy częste koncerty w kościołach są afirmacja twej wiary?

J.S.:  Zdolności muzyczne odbieram jako dar boży. Wychowano mnie w szacunku do Boga i wiara towarzyszy mi w dorosłym życiu.

I.G. Co skłania cię do tworzenia tak nietypowych dzieł, co „Terrarium” i „Kazania świętokrzyskie”?

J.S.: Imponują mi pomysły ludzi zwariowanych artystycznie, którzy nie potrafią usiedzieć w miejscu i ciągle czegoś szukają. Dlatego chętnie angażuję się w takie projekty.

I.G. Muzyka okazała się twoim przeznaczeniem. Gdzie ładujesz artystyczne akumulatory?

J.S.: W kontakcie z przyrodą. Chętnie wyjeżdżam w Sudety, gdzie z dala od miejskiego gwaru zapominam o przyziemnych pokusach. Doskonale czuję się w otoczeniu rodziny na Śląsku, gdzie ciągle mogę majsterkować. Nie zapominam o grze z ciekawymi instrumentalistami. Wiele obiecuję sobie po nowym kwartecie z ludźmi pochodzącymi z odległych stron.

materiał: kultura
rozmowa: Istvan Grabowski
zdjęcia: archiwum wykonawcy

Spodobał Ci się ten artykuł? Podziel się ze znajomymi:

Udostępnij
Wyślij tweeta
Wyślij e-mailem

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Czytaj więcej o:

Reklama

Reklama

Zobacz więcej z tych samych kategorii

Reklama