Każdy z nas słyszał o Wołyniu, który najczęściej kojarzy nam się z najczarniejszą kartą w dziejach tej ziemi, rzezią wołyńską, okresem mordów naszych rodaków z rąk ukraińskich nacjonalistów w latach 1943/1944. Wołyń w tym strasznym czasie obficie spłynął krwią polaków, po których bytności pozostały tu już dziś tylko krzyże, zrujnowane cmentarze i zdziczały sady przy dawnych domostwach. Wołyń na Ukrainie to jednak dziś również wspaniałe krajobrazy, zabytki architektury, piękna przyroda, ciekawa kultura i przyjaźni ludzie.
Wołyń uważany za symbol martyrologii na kresach jest niemal kompletnie nieznany turystycznie poza kilkoma większymi miejscowościami, choć leży tak blisko naszych granic. Moja rowerowa wyprawa miała odczarować, choć odrobinę ten stan i pozwolić poznać bliżej uroki tego regionu. Zapraszam do lektury relacji z piątego dnia wyprawy.
Dz.5 (środa) Labiryntem Gór Dermańskch i Krzemienieckich do Wiśniowca
Piąty dzień naszej wyprawy, jak ten czas szybko leciał. Człowiek budzi się rano słysząc delikatny szum drzew i śpiew ptaków. Wychylam głowę z namiotu a tu przepiękne słońce, niebieskie niebo a na horyzoncie łagodne stoki gór i panorama Dubna w dole. W takich chwilach człowiek zdaje sobie sprawę, że to takie wspaniałe, że można tu być, przeżywać te wszystkie przygody, mieć takie krajobrazy przed sobą, żadne komercyjne wczasy inclusive nie dostarczą tylu przeżyć i wrażeń, co taka wyprawa. Z taką oto myślą powitałem kolejny dzień na Wołyniu.
Po ogarnięciu się i rytualnych obowiązkach związanych ze zwijaniem biwaku, po godz. 8:00 mogliśmy ruszać na szlak. Niestety piękne czyste niebo szybko zasłoniło się chmurami, odczuwalny był też znów silny chłodny wiatr. Ze wsi Zliniec wydostaliśmy się stromym zjazdem i ruszyliśmy na południe przez miejscowości Semibudy, Dobre Pole i Hradki jadąc między wniesieniami Gór Dermańskich (Łysa 327 m n.p.m i bezimienne 320 m n.p.m).
Na obrzeżach wsi Dobre Pole spotykamy polskie ślady w postaci zachowanego obelisku. Zauważymy w nim ślady po kulach, ewidentnie strzelano w niego chcąc go zniszczyć. Udaje się jednak odczytać napis, jaki się na nim znajduje: „Boże pomóż nam dzielnie pracować wiernie ojczyźnie – Polskiej” i niżej „25 VI OZN 1938?”. OZN to skrót od Obóz Zjednoczenia Narodowego, organizacji politycznej utworzonej na polecenie marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego w 1936 roku. Celem organizacji było wzmożenie obronności państwa i wdrażanie postanowień konstytucji kwietniowej z 1935 r. Pomnik postawiony jest na rozdrożu dróg. W pobliżu stoją ruiny domostw, czy to pozostałości polskich domów? Całkiem prawdopodobne.
Za Hradkami wjeżdżamy w rozlegle Lasy Antonowickie, które porastają wąski wschodni występ obniżenia Małego Polesia. Występ ten ulokowany jest między Górami Krzemienieckimi tworząc krawędź Wyżyny Podolskiej a Górami Dermańskimi przynależnymi do Wyżyny Wołyńskiej. Jadąc spostrzegamy duże różnice wysokości, które w niektórych miejscach przekraczają 100 m od dna do wierzchołków wzniesień. Naszą uwagę zwracały ostańce wysoczyznowe, które w wyniku procesów erozyjnych oddzieliły się od gór. Lasy Antonowickie przebiegają pomiędzy dwoma dorzeczami Ikwy (dopływ Styru) i Wilii (dopływ Horynia). Jechaliśmy głównie przez bory sosnowe, miejscowo podmokłe olsy i łęgi, a na zboczach wzgórz dostrzegaliśmy lasy mieszane i liściaste.
Wyjeżdżając na chwilę z lasu przed miejscowością Majdan naszym oczom ukazał się wspaniały krajobraz. Po prawej stoki Gór Dermańskich a u ich podnóża kolorowe łąki pełne kwiatów, pejzaż dopełniało stado pasących się koni. Patrząc na lewo z drogi widać było nie mniej piękne pasma Gór Krzemienieckich. Szkoda jedynie, że niebo było zachmurzone, przez co było trochę szaro i ponuro.
Jeszcze kawałeczek i byliśmy już we wsi Majdan, do której musieliśmy się lekko wspiąć zostawiając za sobą utwardzoną drogę gruntową na rzecz drogi brukowanej biegnącej przez niewielką wieś pośrodku niczego. Majdan położony jest w tzw. Wasylowej Dolinie, której dno tworzy pocięte siecią rowów torfowisko Wielkie Bagno. Prowadzi się tutaj eksplorację torfu. Wjeżdżając do wioski poczuliśmy, że chyba realnie przenieśliśmy się w 100% w czasie. Wioska, która wyglądała jak prawdziwy skansen, choć nim nie była. Stare drewniane chaty, sztachety, droga z kamieni, jeden sklep, stado prowadzonych krów na pastwisko. Folklor w najczystszej postaci.
Zatrzymaliśmy się przy miejscowym sklepie, uprzejma ekspedientka nie mogła się nadziwić, że jedziemy na rowerach taki kawał drogi i mamy w składzie kobietę. Proponuje nam gorącej herbaty. Wspaniałe nieskażone żadną nowoczesnością miejsce. Majdan do 1943 r. zamieszkiwany był głównie przez Polaków, kiedy to wioska została doszczętnie zniszczona przez nacjonalistów ukraińskich a miejscowa ludność częściowo wymordowana.
Pogoda tego dnia zmieniła się diametralnie, jest chłodno, co chwilę pada większy to mniejszy deszcz, zimno potęguje wiatr. Jesień a nie koniec wiosny czy początek lata. Ruszamy dalej, z Majdanu czekała nas ciężka przeprawa po miejscowych piaskowych drogach aż do granic Doliny Iłowieckiej. Dużą częścią drogi musieliśmy niestety pchać rowery, nie dało się w ogóle jechać, koło zapadało się w głębokim piachu. Co się na pchaliśmy to nasze. Na szczęście nasz trud rekompensowały wspaniałe krajobrazy. Kiedy przedarliśmy się do Doliny Iłowieckiej wyjechaliśmy na fragment asfaltowej drogi, którą dojechaliśmy do wsi Mała Iłowica. We wsi skończył się asfalt, wioska natomiast klimatem była bardzo zbliżona do poprzedniej. Przy ulicy zauważamy kilka typowych polskich starych domów, świadczących o tym, że mieszkała tu niegdyś duża polska społeczność. Na jednym z domów na szczycie wypatrujemy datę 1931 r.
Wyjeżdżamy znów na asfalt, po prawej mijamy niewielki prawosławny cmentarz. Zaraz za wsią zaintrygowała nas tabliczką z informacją o niedaleko położonym w lesie „świętym miejscu”. Postanowiliśmy pojechać według wskazań i zobaczyć to miejsce. Musieliśmy się trochę natrudzić wjeżdżając pod górę po piaszczystej leśnej drodze. Święte miejsce znajduje się w leśnym uroczysku nad brzegiem niewielkiego stawu.
Jest budynek, w którym są specjalne zejścia wprost do wody stawu, gdzie wierni zanurzają się podczas nabożeństwa. Nie znamy historii tego miejsca. Wracamy tą samą drogą na główną szosę z dziurawym asfaltem i jedziemy w kierunku zachodnim do wsi Antonowce. Dojeżdżamy tam smagani porywistym wiatrem, który męczy nas niezwykle.
Jedziemy jakby w przeciągu między dwoma pasmami gór. Niema szans schować się od tego wiatru. Krajobraz za to jest nadal niesamowity, stoki gór są coraz wyższe, dojeżdżamy na płn.-zach skraj Gór Krzemienieckich. Antonowce położone są nad rzeczką Iłowicą. Przed wiekami prowadzono tu eksploatację miejscowych złóz rudy darniowej, a także produkowano szkło. Założono w tym celu liczne osady leśne, zawierające w nazwach człon „Huta”, „Hucisko” lub „Rudnia”. Okolice zamieszkiwali niegdyś głównie Polacy z Mazowsza. Część z nich przeszła na prawosławie asymilując się z pozostałą ludnością. Do II wojny światowej we wsiach przeważała jednak ludność katolicka. Od 1942 r. we wsi i okolicznych lasach stacjonuje jeden z największych ośrodków zbrojnego podziemia ukraińskiego. To tu podejmowano decyzje o akcjach, których ofiarą padała okoliczna ludność polska. W 1943 r. UPA przy wsparciu ukraińskiej ludności prowadzi antypolskie akcje mordując część ludności oraz paląc kilkanaście wsi i chutorów rozrzuconych wśród lasów. Ocaleni uciekają do większych miejscowości, najczęściej do Krzemieńca.
W Antonowcach znajduje się cmentarz UPA, a w miejscu gdzie stacjonował sztab UPA znajduje się ekspozycja muzealna, do której odwiedzenia zachęca nawet drogowskaz. Z oczywistych względów nie odwiedzamy tych miejsc. Omijamy wieś jadąc jej skrajem i kierujemy się do wsi Stożek. Miejscowość jest pęknie położona w dolinie wciskającej się pomiędzy dwa pasma gór. Jest to jedna z najstarszych osad w okolicy. Jej początki sięgają XI w, kiedy to Mokosiejowie i Denyskowie z Krzemieńca stawiają tu zamek. Największą atrakcją Stożka jest Góra Stożek o niezwykle regularnym kształcie, na której stał niegdyś prawdopodobnie wspomniany zamek. Góra zamyka wejście do wąskiej doliny pomiędzy lesistymi wzniesieniami. Po drugiej stronie doliny wnosi się Góra Daniłowa, zwana też Trójcą, na której niegdyś wnosił się podobno gród Daniłów, wymieniany w latopisach na początku XIII w. U podnóża góry przy samej tablicy informacyjnej zatrzymaliśmy się na popas. Zauważyliśmy znaki szlaku, który prowadził na górę oraz pierwsze spotkane na Ukrainie znaki szlaku rowerowego, który prowadzi do Krzemieńca.
Ku naszej uciesze zza chmur wyszło słoneczko, więc mogliśmy w promieniach słońca zjeść nasz skromny obiadek. Nie skusiliśmy iść kilometr na Górę Daniowa, z rowerami byłoby to niewykonalne. Ze Stożka przez wieś Lisznia zmierzaliśmy do głównej szosy biegnącej do Krzemieńca. Nie wspomniałem jeszcze o jednym, oczywiście zaczął się podjazd, stopniowo wznosiliśmy się coraz wyżej. We Stożku byliśmy na wysokości 321 m n.p.m, w Krzemieńcu osiągnęliśmy już 338 m n.p.m i wznosiliśmy dalej coraz wyżej.
Wjechaliśmy w nową krainę Podole Wołyńskie, więc należy się kilka słów o niej. Podole Wołyńskie to północny skraj rozległej Wyżyny Podolskiej, które znajduje się w granicach historycznego Wołynia. Wyżyna ta opada stromą krawędzią ku kotlinie Małego Polesia, oddzielając ją od Wyżyny Wołyńskiej. Wzniesienia wyżyny przybierają postać pasma kopulastych, zalesionych wzgórz. Najbardziej malownicze pasmo Gór Krzemienieckich z kulminacją 408 m n.p.m jest najwyższym wzniesieniem na Wołyniu. Przedłużeniem Gór Krzemienieckich jest pasmo Woroniaków (kulminacja 400 m .n.p.m), której niewielki fragment na Wołyniu znajduje się w okolicach Poczajowa. Pozostała część Podola Wołyńskiego to płaskowyż mocno pocięty jarami i wąwozami.
Jadąc w kierunku Krzemieńca napawaliśmy się po drodze niesamowitymi widokami, klimat iście górski, olbrzymie połacie otwartego terenu i malownicze stoki gór. Podjazdy wymagały od nas coraz większego wysiłku, nie pomagał nam do tego hulający prosto w twarz silny wiatr. Na szczęście do samego Krzemieńca, co chwilę pojawiało się słońce dodając niewątpliwie dzięki temu uroku mijanym krajobrazom.
Góry Krzemienieckie zwany dachem Wołynia to najwyżej wniesiona i najbardziej urozmaicona krajobrazowo część historycznego Wołynia. Pasmo gór ciągnie się z południowego zachodu na północny wschód, od doliny Ikwy pod Dunajowem po dolinę Wilii pod Kuniowem. Jego długość wynosi 65 km, a szerokość od 12 do 20 km. Szczyty osiągają wysokość 300-400 m n.p.m. Zbocza gór w strefie krawędziowej rozcięte są licznymi, głębokimi wąwozami. Większą część pasma porastają lasy grabowo-dębowe z domieszką jesionu, jaworu, lipy, klonu i sosny. Na odkrytych stokach barwnie kwitnie ciepłolubna roślinność, wśród której można spotkać wiele rzadkich gatunków stepowych, w tym również gatunki endemiczne.
Przed Krzemieńcem przejechaliśmy jeszcze przez miejscowość Białokrynica, w której to chcieliśmy zobaczyć najlepiej zachowaną na Wołyniu rezydencją neogotycką, niestety nie udało nam się jej znaleźć, nawet mimo rozpytania wśród miejscowych, którzy ze zdziwieniem rozkładali ręce nie wiedząc o czym mówię, „Pałac, jaki pałac???” Hmm czy nie jasno się wyraziliśmy, o co nam chodzi czy tubylcy naprawdę nie znają swojej miejscowości – trudno dziś stwierdzić. Nie mieliśmy zbyt czasu, aby szukać dalej więc ruszyliśmy dalej wprost do wołyńskich Aten – Krzemieńca.
Krzemieniec jest jednym z najciekawszych miast na Wołyniu, zarówno ze względu na wyjątkowe malownicze położenie w głębokim wąwozie Gór Krzemienieckich, jak i ze względu na cenne zabytki i pamiątki historyczne. Miasto obecnie liczy ok. 24 tys. mieszkańców i jest miastem rejonowym w obwodzie Tarnopolskim. Rozlokowane jest nad niewielką rzeczką Irwą. W Krzemieńcu krzyżują się ważne drogi, miasto jest również ośrodkiem drobnego przemysłu. W ostatnich latach miasto odradza się jako lokalne centrum edukacyjne i kulturalne.
Krzemieniec posiada przebogatą historię, której można by poświęcić oddzielny szeroki materiał. Warto jednak wspomnieć, choć, że jest to jedna z najstarszych miejscowości na Wołyniu. Pierwsza wzmianka o niej pochodzi z 1069 r. Krzemieniec zasłynął w historii najbardziej, jako znakomity ośrodek dydaktyczno – naukowy, promieniujący na całe dawne ziemie Rzeczpospolitej w granicach Rosji, ustępując rangą jedynie Uniwersytetowi Wileńskiemu. Dzięki słynnemu Liceum Krzemienieckim miasto stało się centrum życia kulturalnego i towarzyskiego Wołynia. Warto dodać że najsłynniejszym krzemieńczaninem, który rozsławił miasto był poeta Juliusz Słowacki (1809 – 1849), syn profesora gimnazjum krzemienieckiego Euzebiusza Słowackiego i Salomei z Januszewskich.
My przywitaliśmy się z Krzemieńcem robiąc sobie pamiątkowe zdjęcie pod napisem nazwy miasta i długim zjazdem w wąwóz Gór Krzemienieckich wjechaliśmy do centrum miasta. Pierwsze mijane zabudowania nie zrobiły na nas pozytywnego wrażenia, przynajmniej na mnie, obskurne kamienice, wszędzie jakieś budki oraz szyldy pouczepiane w nieładzie, złe wrażenie dopełniała dziurawa droga. Jechaliśmy główną ulicą Dubieńską, która potem zmienia nazwę na Szewczenki. Czym bliżej centrum tym ukazywało się jednak coraz więcej zabytkowych kamieniczek w różnym stanie zachowania a w samym rynku przykuwa naszą uwagę olbrzymi kompleks zabudowań Liceum Krzemienieckiego, zamek na Górze Bony (397 m) oraz świątynie, m.in. dawny pofranciszkański kościół p.w. Wniebowzięcia Matki Bożej (obecnie Sobór p.w. św Mikołaja) w której części znajduje się ufundowana w 1539 r. przez królową Bonę renesansowa kaplica.
Na zwiedzanie nie mamy za dużo czasu a i nie jesteśmy w stanie wszędzie się dostać objuczonymi rowerami, wiele interesujących zabytków znajduje się wysoko na zboczach gór lub – jak ruiny zamku na szczycie jednej z nich, dodatkowo znowu, co chwila kropi deszcz. Zwiedzamy spacerkiem z zewnątrz m.in. gmachy dawnego Liceum Krzemienieckiego w tym monumentalny kościół licealny oraz uliczki z zabytkowymi kamienicami. Jedne z nich tzw. „domy bliźniacze”, zwane także Dwoma Braćmi są jednymi z najstarszych w mieście (połączone wspólną ścianą budynki pochodzą z XVI w).
Odwiedzamy jeszcze sklep z pamiątkami i musimy niestety powoli opuszczać miasto. Krzemieniec, choć może nie do końca współmiernie nazywany jest „Atenami Wołynia”, ale trzeba uznać, że chociażby przez wyjątkowe położenie miasta pretenduje je do tego miana. Myślę, że właśnie z uwagi na tak piękny krajobraz oraz dość liczne zachowane pamiątki z przeszłości, Krzemieniec jest jednym z najczęściej odwiedzanych przez Polaków miastem na Ukrainie.
Oczywiście po raz kolejny muszę podkreślić, że aby poczuć klimat danego miasta musielibyśmy zostać w nim, co najmniej na jeden dzień. Ktoś powie, jedziecie taki szmat drogi i nie możecie lub nie macie jak zwiedzić dokładnie takie miasto jak Krzemieniec. Jednak takie osoby nie do końca rozumieją zapewne istotę naszego podróżowania. Choć nie wypieramy się tego, że jesteśmy turystami, to jednak bliższe nam jest podróżnicze podejście. Jeżeli mamy szansę i okazję coś dobrze zwiedzić, poznać to cieszymy się bardzo, jednak, jeśli mamy jeszcze do przejechania ileś kilometrów lub mamy zamiar odwiedzić inne równie ciekawe miejsca musimy nasz plan i program jakoś wypośrodkować. Z doświadczenia wiem, że atrakcje, które spotykają nas na trasie przypadkiem, niespodziewanie są nie mniej ciekawe niż te opisane tłustym drukiem w przewodnikach. Często nie zobaczy się jakiejś „dużej znanej atrakcji”, ale znajdzie się dzięki temu w trasie inną całkiem nieznaną, którą nigdy by się nie zobaczyło będąc na wycieczce komercyjnej. Dlatego bliższy nam był na tym wyjeździe motyw odkrywcy niż poznawcy. Dodatkowo nie można zapomnieć, że ważny był dla nas również krajobraz kulturowy, miejscowe obyczaje i spawy związane z codziennym życiem mieszkańców na Ukrainie, wtedy nasza podróż była według nas pełna. Nam podczas wyprawy po Wołyniu w większości przypadków udawało się odkrywać wszystkiego po trochu.
Cel, jaki nam pozostał tego dnia do dojechać do Wiśniowca i rozbić gdzieś namioty. Wyjazd z miasta zaczął się dla nas bardzo stromym podjazdem. Dalej nie było też łatwiej, stopniowo wspinaliśmy się coraz wyżej z 340 m n.p.m w Krzemieńcu, osiągając 364 m.n.p.m w Wiśniowcu. Była godzina po 18:00 a do pokonania po tych górkach mieliśmy jeszcze ok. 25 km. Każdy z nas walczył na podjazdach jak lew, nie przeszkadzał nam nawet coraz padający deszcz, który w pewnym momencie po prostu lunął. Przy trasie mijaliśmy „lokalsów” sprzedających czereśnie, truskawki i inne zbiory. Dorota skusiła się na czereśnie.
Przed samym Wiśniowcem wyszło słoneczko i zrobiło się przyjemnie, rzeczy na nas szybko przeschły. Dojechaliśmy do naszego celu przed 20:00. Zjechaliśmy znów stromym zjazdem z góry do centrum i pierwsze, co zrobiliśmy to zakupy w pierwszym napotkanym sklepie. Dalej zostało nam już tylko znaleźć miejscówkę pod namioty. W centrum na ryneczku zapytaliśmy miejscowego by nam wskazał może jakieś dobre miejsce, podpowiedział nam, żebyśmy spróbowali pod pałacem, że jest tam duży teren, gdzie powinniśmy bez problemu rozbić namioty. Ruszyliśmy we wskazanym kierunku, jednak po drodze zaczepiła nas pani, która jak się okazało jest pracownikiem muzeum w pałacu i widząc nas zmierzających w jego kierunku powiedziała, że pałac już dziś nieczynny, że zaprasza jutro – no pech. Trudno próbujemy w takim razie szukać gdzie indziej, na mapie patrzę gdzie jest rzeka Horyń, nad którą leży Wiśniowiec, aby obrać kurs na jej brzeg w miasteczku. Zjeżdżamy stromym zjazdem z centrum mijając po prawej największą atrakcję miasteczka zamek Wiśniowieckich – największą ocalałą rezydencję magnacką na Wołyniu, położoną na stromej skarpie nad Horyniem. Zamek mamy w planie oczywiście zwiedzić, ale już następnego dnia. Podziwiamy przez moment z dołu monumentalny korpus główny zamku i jedziemy w kierunku stawu na rzece Horyń.
Wiśniowiec położony jest niezwykle malowniczo na wysokiej i stromej, pociętej wąwozami skarpie nad szeroką na kilkaset metrów doliną Horynia, który właśnie u podnóża zamku rozlewa się w wydłużony staw. Przejeżdżamy most na rzece i zaczynamy jechać brzegiem stawu w poszukiwaniu miejscówki pod rozbicie namiotów. Objeżdżamy niemal cały staw, ale nic nie znajdujemy konkretnego.
W pewnym momencie spostrzegamy, że kawałek za wałem, po którym jedziemy znajduje się duży sad będący skrajem czyjeś posiadłości. Noc się zbliża, postanawiamy spróbować. Idziemy do sadu, zostawiamy rowery i wąską ścieżką przez sad poszliśmy z Andrzejem w kierunku domostwa, aby spytać gospodarza o pozwolenie na rozbicie namiotów. Pozwolenie takie dostajemy, gospodarz jedynie zasugerował, aby rozbić się po prawej części sadu, bo lewa jest już nie jego a sąsiada. Tak i czynimy. Rozbijamy pod drzewkami nasze namioty i zaczynamy szykować kolację. Ogniska tego dnia już nie palimy, nie bardzo mieliśmy gdzie ani nie mamy za bardzo skąd wziąć drewna. Kiedy się ściemniło odwiedził nas niespodziewanie jeszcze brat gospodarza, którego poczęstowaliśmy piwkiem i chwilę z nim porozmawialiśmy. Chwilę później dopiliśmy piwko i zalegliśmy do namiotów z bardzo pozytywnymi wrażeniami w głowie po dzisiejszej jeździe.
To był niezwykle wyczerpujący dzień, przejechaliśmy ok. 95 km po górach, zmagając się nie tylko z podjazdami, ale i momentami kiepską pogodą i drogami o wybitnie trudnej do jazdy nawierzchni. Dzień jednak był całościowo bardzo udany, dużo zobaczyliśmy i doświadczyliśmy. Nie mieliśmy również żadnych złych zdarzeń losowych w tym ani jednej awarii. Dzień zakończyliśmy rozbijając namioty w przepięknym miejscu nad samym Horyniem. Szósty dzień wyprawy zaczęliśmy od zwiedzania Wiśniowca. Stąd ruszyliśmy doliną Horynia w kierunku Poczajowa, gdzie zwiedziliśmy sławne sanktuarium Ławrę Poczajowską. Kontynuowaliśmy również naszą wędrówkę przez góry tym razem przez skraj pasma Woroniaków. Szósty dzień przygody zakończyliśmy w miejscowości Radziwiłłów. Pełna relacja w kolejnym odcinku, już dziś zapraszam!
[foogallery id=”43242″]
materiał: Wyprawa rowerowa na Wołyń
zdjęcia: Jakub(OvO)Sowa
informacje krajoznawcze: G. Rąkowski, Wołyń. Przewodnik po Ukrainie Zachodniej. Część I ., wyd. Rewasz
Jedna odpowiedź
Jedyne co cieszy to fakt, że za nas ten region kwitł a dziś to jedna, wielka, śmierdząca i wyglądająca zewsząd biedą, dziura a potomkowie tych morderców żyją w gównie i przyjeżdżają do nas w polu robić.
Cóż, żeby oddać nieco sprawiedliwości. Zawsze to była ich ziemia, nie nasza. Tak byliśmy najeźdźcami i kolonizatorami, tak uprzykrzaliśmy i gnębiliśmy Ukraińców na ich własnej ziemi. Polski język był urzędowy, po ukraińsku nie załatwiłeś nic. Wszystkie stanowiska, były obsadzone przez Polaków. Warszawa prowadziła politykę bezpardonowej polonizacji Kresów szybko zapominając o tym, co nam samym 3 zaborcy przez ponad 120lat robili.
Polscy osadnicy przejmowali ogromne połacie ziemi, gdy Ukraińców nie było na nią stać. Mimo iż było nas tam ile? Ok. 15%.
Mało tego, po IWŚ Warszaw nie czekając na plebiscyt od razu przyłączyła Kresy do Polski. Warszawski głód ziemi i pycha wynikająca z bezkarności były ważną przyczyną tych wydarzeń.
Najciekawsze jest w tym wszystkim to iż Polacy myśleli, że gnębieni na własnej ziemi sąsiedzi ich lubią. Że im to odpowiada. Że nie poucinają im łbów jak tylko będą mieli okazję.
Prawda jest brutalna, błędy polityczne, siłowa polonizacja Ukraińców (trwająca właściwie od 400lat), spychanie ich na margines majątkowy, ziemski i zawodowy oraz żądza ziemi, własnych kolonii mimo iż sami byliśmy bananową kolonią i posmakowaliśmy obcego buta były powodem tego, że ta rzeź była tak gwałtowna, okrutna i właściwie pozbawiona wyjątków.
Warszawa i Polacy sami sobie sprowadzili ten los.
Mimo to niczego nie usprawiedliwia. Ludobójstwo, zawsze pozostanie ohydną zbrodnią. Wygonili w końcu znienawidzonych Lachów, mają swoją niepodległą ziemię…którą zamienili na jeden wielki kołchoz i dalej żyją w chatach z „goovna” żywcem wyjętych z XIXw. Ale to ich ziemia. Mogą sobie zrobić z nią , co chcą. Nawet jedno, wielkie składowisko odpadów radioaktywnych. Ich wola.
Ja natomiast nie mam zamiaru tam jeździć.
Ani mnie tam nie kochają, ani chcą.
A przede wszystkim nie kupuję tej bzdurnej sielankowej bajeczki o cudownym, zgodnym życiu/koegzystowaniu różnych nacji na Wołyniu przed wojną. Gdyby tak było – gdyby tam faktycznie była taka sielanka. To nigdy by nie doszło do tego wszystkiego.
Były zadry, zawiść, złość, oszustwo, wykorzystywanie i pielęgnowane od setek lat wzajemne urazy. To jedyne co tam było.
A piękne krajobrazy są również w Polsce. Polecam ziemię lubuską, lubelszczyznę czy ziemię chełmińską.