Jednym z jaśniejszych punktów niedawnego Biała Blues Festival był szalenie głośny i dynamiczny koncert śląskiej grupy Cree. Istvan Grabowski rozmawiał z jej liderem, Sebastianem Riedlem. Ale daliście czadu! Publiczność została prawie wbita w fotele. – Taka specyfika rockowego grania. Rock nie znosi kompromisów. Albo się go kocha, albo nie słucha. Na nasze koncerty przychodzą ludzie w różnym wieku od nastolatków po ich dziadków i nikt nie narzeka. Ja zaraziłem się rockiem w dzieciństwie i tak mi zostało.
Fani wciąż kojarzą cię z małym synem Ryśka Riedla, a ty zdążyłeś dorosnąć, założyć własną rodzinę i nagrać siedem płyt.
– Czas biegnie nieubłaganie szybko. Jeszcze niedawno świętowaliśmy hucznie 20-lecie, a od tamtej pory minęły trzy lata. Sporo jeździmy po Polsce, bo ludzie chcą nas słuchać nie tylko w weekendy.
Zauważyłem, że oprócz swoich, zakręconych kawałków, śpiewasz utwory taty.
– Po jego śmierci nie chciałem wiązać się z Dżemem z szacunku dla pamięci taty. W moim przekonaniu był tak zdolny i niepowtarzalny, że trudno go zastąpić czy imitować. Nie chciałem się wiązać z Dżemem także dlatego, by uniknąć porównywania i posądzania mnie, że odcinam kupony od jego sławy. Mimo to, utrzymuję z Dżemem przyjacielskie kontakty i ilekroć nadarza się taka okazja, gramy (nie tylko w Tychach) na wspólnych koncertach. Wtedy śpiewam z kapelą kilka kawałków ojca.
W Białej Podlaskiej też je przypomniałem i widziałem, jak żywiołowo reagowała publiczność. Czy ojciec akceptował twoje próby muzyczne?
– Nie tylko akceptował, ale nawet zachęcał. To, że gram i śpiewam, jest głównie jego zasługą. Będąc dzieckiem jeździłem z Dżemem w trasy koncertowe, słuchałem płyt, jakie ze sobą wozili, zachwycałem się muzyką i sam postanowiłem spróbować. Nie dostałem jednak bonusa w postaci przepustki do kariery. Do wszystkiego musiałem dochodzić sam. Godzinami siedziałem w domu z gitarą. Słuchałem mistrzów i grałem aż do zdarcia palców o struny.
Od początku szło ci tak dobrze, jak dziś?
– Ale skąd tam. Kiedy zakładaliśmy Cree, mieliśmy więcej chęci, niż umiejętności. 23 lata temu byliśmy garażową kapelą z ambicjami. Nic więcej. Kiedy jednak chce się do czegoś dojść, człowiek gotów jest stanąć na głowie.
Powiedz skąd wziąłeś tak niezwykłą nazwę?
– Wyszukaliśmy ją razem z ojcem w książce o amerykańskich Indianach, którymi się pasjonował.
Cree to nazwa jednego z plemion. Nazwa przypadła mi do gustu także dlatego, że podobna była do Free, który to zespół bardzo lubiłem i szanowałem. Kiedyś i teraz słucham głownie muzyki starej gwardii rockowej.
Przełomowy koncert w dziejach waszego zespołu to…
– Support w Sali Kongresowej przed zespołem legendarnego gitarzysty Johna Mayalla. To był przysłowiowy strzał w dziesiątkę. Nie pamiętam dokładnie czemu to właśnie nam zaproponowano ten występ, ale zgodziłem się od razu. Mayall grał genialnie, a ja mogłem przyjrzeć mu się z bliska. Wielkie przeżycie, które wciąż pamiętam.
Jak oceniasz wydane dotąd płyty?
– Powstały na miarę naszych ówczesnych możliwości.
Generalnie je akceptuję, choć już po wyjściu ze studia
i ochłonięciu z emocji zawsze ma się wrażenie, ze można było zagrać inaczej. Staramy się robić przerwy między kolejnymi edycjami. Raz tylko zdarzyło się, że nagraliśmy płytę rok po roku. Zdecydowała o tym dobra passa. Po prostu mieliśmy sporo dobrych kawałków.
O czym są twoje piosenki?
– O życiu, przeżytych doświadczeniach i ludziach, których spotykam, niezrealizowanych dotąd marzeniach. Jedno mogę powiedzieć, to nie są teksty spisane z sufitu.
Podobno chętnie kupujesz gitary?
– To prawda, choć zakup dobrego instrumentu to zawsze znaczny wydatek. Lubię stare gitary sprzed 40 i więcej lat. W domu mam dziesięć, na koncert wożę ze sobą cztery, a najchętniej gram na Gibsonie z 1975 r.
Czego jeszcze nie udało ci się zrealizować?
– Byłem kilka razy w Stanach Zjednoczonych, ale nigdy ze swoją kapelą. Po prostu, nie mieliśmy solidnego partnera, któremu można by zaufać. Teraz czynię starania, byśmy mogli tam pojechać całą piątką.
Masz czterech synów. Czy oni także muzykują?
– Na razie nie. Bliźniacy mają po cztery lata, starszy jedenaście, a najstarszy szesnaście. Wszyscy mają dobry słuch. Jeśli zdecydują się iść w ślady ojca i dziadka, nie będę im przeszkadzał, ale mają jeszcze czas.
[foogallery id=”29412″]
materiał: Radiobiper Biała Podlaska
tekst : Istvan Grabowski
zdjęcia: Beata Kucz
opracowanie: Gwalbert Krzewicki