Istvan Grabowski: Czym jest dla ciebie muzyka? To sympatyczne hobby, pasja, czy może sposób na życie?
Sebastian Riedel: Chyba wszystkim po trochę. Zapewne nie grałbym na gitarze i nie wydawał płyt, gdyby mnie to nie sprawiało radości. Wyrastałem w atmosferze rocka. Poprzez związki rodzinne miałem kontakt ze światem muzycznym, a także z dźwiękami, które do mnie bardzo przemawiały. Fascynowało mnie to na tyle, że sam postanowiłem spróbować. Było mi o wiele trudniej, że nie ukończyłem szkoły muzycznej i nikt nie przygotowywał mnie do tego zawodu. Bardziej liczyły się emocje, ambicje i przemożna chęć znalezienia się w magicznym kręgu. Teraz z perspektywy czasu odczuwam satysfakcję, ze dopiąłem swego, bo muzykowanie sprawia mi przyjemność.
Istvan Grabowski: Jak na twoje granie i częstą nieobecność w domu reagują członkowie twojej rodziny?
Sebastian Riedel: Ze zrozumieniem specyfiki zawodu. Żona była zwolenniczką mojego grania w momencie, kiedy startowaliśmy z Cree i nie mieliśmy jeszcze dzieci. Wspierała mnie, jak umiała. Generalnie rozumiemy się bez słów, choć czasami dłuższa moja nieobecność doskwiera domownikom. Chłopcy chcieliby częściej widzieć tatę w domu.
Istvan Grabowski: Masz czterech synów. Czy chciałbyś, aby któryś z nich kontynuował dzieło ojca i dziadka?
Sebastian Riedel: Emocjonalnie pewnie tak, choć mam świadomość, że to ciężki i stresujący zawód. Słuch muzyczny mają wszyscy, ale wybór pozostawiam synom. Nie chcę im niczego narzucać, czy kusić błyskotkami. Wychowałeś się w rodzinie wokalisty Dżemu i poznałeś dobrze kulisy rockowej sławy.
Istvan Grabowski: Kiedy uświadomiłeś sobie, ze pasjonuje cię podobny styl życia?
Sebastian Riedel: Jeździłem z ojcem w trasy koncertowe, mieszkałem z członkami Dżemu w hotelach, poznawałem środowisko muzyczne od środka. Byłem przesiąknięty tą intrygującą, jak mi się wydawało, atmosferą. Po koncertach próbowałem siadać za perkusją i ćwiczyć jak nikogo już nie było w sali. Wtedy poczułem, że chciałbym kiedyś założyć własną kapelę, w której mógłbym grać. Syn wokalisty sam mógł takim zostać. Wtedy to były tylko mrzonki. Prawdą natomiast jest, ze to ojciec zaraził mnie miłością do muzyki. Minęło tyle lat, a ja jestem jej wierny.
Istvan Grabowski: Jakich zespołów słuchałeś w młodości?
Sebastian Riedel: Słuchałem różnych grup, ale najbardziej przemawiały do mnie zespoły ze „starej gwardii”, czyli Rolling Stones, Bruce Springsteen, Free, Led Zeppelin, Lynard Skynard. Pamiętam jak dostałem taśmę Guns’n’Roses i ojciec powiedział mi, że za rok będzie to najbardziej znana kapela na świecie. Mało kto w to wierzył, ale tak się stało.
Istvan Grabowski: Jak zdobyłeś pierwszą gitarę i kto cię uczył grać?
Sebastian Riedel: Pierwszą gitarę akustyczną przyniósł mi ojciec od jakiegoś znajomego. Wtedy to był tylko rekwizyt, bo kompletnie nie miałem pojęcia, jak jej używać. Nerwowo szarpałem struny, ale bardziej pociągała mnie perkusja. Potem dostałem od taty w prezencie gitarę elektryczną i od razu podskoczyły moje notowania w kręgu rówieśników. Nikt mnie nie uczył, jak jej rozsądnie używać. Jedynie Beno Otręba z Dżemu pokazał mi trzy pierwsze chwyty G, D i A. Reszty musiałem nauczyć się sam. Tak jest do dziś. Niby umiem sporo, ale nie mogę stwierdzić, bym już wszystko pojął, tym bardziej, że techniki, jakimi posługują się gitarzyści sławnych zespołów np. Mathias Jabs ze Scorpions, Slash z Guns’n’Roses czy Stevie Vai są bardzo złożone i skomplikowane. Godzinami słuchałem najlepszych i siedziałem z gitarą, próbując po swojemu.
Istvan Grabowski: Startowałeś do samodzielnej kariery w marcu 1994 r. Czy nazwisko znanego ojca było przepustką do popularności?
Sebastian Riedel: Zapewne trochę tak. Ludzie chcieli posłuchać, co robię, jak śpiewam, choć od razu rodziły się porównania, których wolałem unikać. Nie zamierzałem korzystać z przywilejów i wolałem, by oceniano mnie po tym, co robię, a nie po tym, kim się urodziłem. W momencie zakładania Cree byliśmy zespołem czysto garażowym. Wszyscy się dopiero rozkręcali. Ja na gitarze grałem od dwóch lat. Cały czas się uczyłem warsztatu. Gitarzysta i perkusista mieli instrumenty w rękach po raz pierwszy. Nikt z nas nie miał wykształcenia muzycznego. Byliśmy samoukami. Ojciec przychodził na nasze próby. Trochę kręcił głową, ale akceptował mój upór. Czułem, ze mam jego przyzwolenie i wsparcie. Od tamtej pory sporo się w waszym życiu zmieniło.
Istvan Grabowski: Co sądzisz o przebytej drodze po 27 latach? Czy dokonałeś słusznego wyboru?
Sebastian Riedel: Myślę, że tak. Mam wolną duszę artysty. Nie muszę nakładać garnituru i pędzić do biura. Po ukończeniu szkoły podstawowej rozpatrywałem różne warianty dorosłego życia. Gdybym nie został muzykiem, pewnie byłbym fotografem i także jeździł na koncerty rockowe.
Istvan Grabowski: Nie kusiło cię, by po śmierci ojca starać się o posadę wokalisty w Dżemie. W końcu ten zespół był prawie twoją rodziną. Znaliście się jak łyse konie.
Sebastian Riedel: Nie zrobiłem tego z szacunku dla pamięci ojca. Uważałem, że Dżem miał jednego świetnego, niepowtarzalnego wokalistę i nie powinienem próbować mierzyć się z jego sławą. Byłoby to mi niezręczne z wielu powodów, także ambicjonalnych. Ludzie stale by nas porównywali, komentowali, posądzali o odcinanie kuponów od sławy taty. Uznałem, ze nie tędy droga.
Istvan Grabowski: Jakie są dziś twoje kontakty z Dżemem?
Sebastian Riedel: Bardzo dobre. Ilekroć nadarzają się okazje wspólnego grania, zawsze z nich korzystam. Kiedyś organizowane były festiwale muzyki Ryśka Riedla, na które przyjeżdżało nawet kilkanaście tysięcy fanów. Teraz jest impreza Rock na plaży, gdzie grają Dżem i Cree, a kilka utworów np. „Czerwony jak cegła”, „Naiwne pytania” czy „Sen o Victorii” wykonujemy razem.
Istvan Grabowski: Na logo zespołu wybrałeś nazwę amerykańskiego plemienia Indian. Skąd wzięła się nazwa Cree?
Sebastian Riedel: W wyborze nazwy pomógł mi mój ojciec. Sam mocno interesował się Indianami. Znaleźliśmy taką książkę o plemionach indiańskich, a w niej taką krótką nazwę. Przyjąłem bez wahania, bo nie podobają mi się nazwy zespołów dwuczłonowych. Cree brzmiało podobnie jak Free, które było mi bardzo bliskie.
Istvan Grabowski: Grasz ostrą muzykę rockową. Kto przychodzi na wasze koncerty?
Sebastian Riedel: Przychodzą różni fani od nastolatków do 50-latków, a nawet starsi. Jak zaczynaliśmy, słuchała nas wyłącznie młodzież. Nie pierwszy to dowód na to, że muzyka łączy pokolenia. Staramy się grać w miarę często. Praktycznie każdy weekend jestem poza domem. Czasem zdarzają się dodatkowe venty w środku tygodnia.
Istvan Grabowski: Rock ma już 60 lat. Czy da się jeszcze powiedzieć w nim coś nowego, odkrywczego?
Sebastian Riedel: Pewnie nie. Rock można już zaliczyć do klasyki. Nam jednak jego granie sprawia ogromną przyjemność. Powodzenie lub klapa wykonawcy zależy od sposobu wyrażania emocji, stylu gry, profesjonalizmu instrumentalnego, energii, w końcu charyzmy. Nie wszyscy mają te walory, więc nie wszystkim wychodzi takie granie, które uprawiał np. Jimi Hendrix. Rock był i pozostanie muzyką energetyczną.
Istvan Grabowski: Gdzie szukasz muzycznych inspiracji?
Sebastian Riedel: Słucham dużo muzyki korzennej, tej starej sprzed wielu lat.
Istvan Grabowski: Wydałeś z Cree dziewięć płyt. Czy jesteś zadowolony z efektu nagrań?
Sebastian Riedel: Każda z nich jest specyficzna i każda nagrana na miarę ówczesnych możliwości. Mam przeczucie, ze wciąż szukamy. Czuję się zadowolony świeżo po wyjściu ze studia, a potem mam wrażenie, ze można to było zrobić, jeśli nie lepiej, to pewnie inaczej, z większą paletą barw.
Istvan Grabowski: Czy przygotowując repertuar na płytę liczysz się z muzyczną modą?
Sebastian Riedel: Gramy taki nurt, który trudno pogodzić z obowiązującą modą. Staramy się wykonywać to, co dyktuje nam serce.
Istvan Grabowski: Jak powstają twoje utwory?
Sebastian Riedel: Powoli. Początkowo bywa często charakterystyczny riff, który noszę w sobie, nim zaproponuję kolegom na próbie. Staramy się zrobić z niego szkielet, który stopniowo obrasta. Teksty są inspirowane życiem. Piszę o tym, co czuję, co mnie dotyka, o czym marzę, o ludziach, jakich spotykam,. Zazwyczaj są to teksty prosto z życia, bez poetyckiego bujania w obłokach.
Istvan Grabowski: O czym pisać najtrudniej?
Sebastian Riedel: O sobie, w głębszym ujęciu. Żaden muzyk nie zdobędzie się chyba na opisywanie spraw żywo dotykających jego rozterek, bo natychmiast by się obnażył w oczach fanów.
Istvan Grabowski: Co w rockowym graniu liczy się najbardziej?
Sebastian Riedel: Szczerość, autentyczność, prawda, spontaniczność. Rock nie znosi fałszu i rutyny.
Istvan Grabowski: 23 lata temu miałeś okazję grać w warszawskiej Sali Kongresowej przed koncertem legendy białego bluesa Johna Mayalla. Co wtedy czułeś? Czy było to inspirujące doznanie?
Sebastian Riedel: To było szokujące wrażenie. Siedziałem akurat w domu z klawiszowcem Rafałem Rękosiewiczem, kiedy zadzwonił ktoś z Warszawy z propozycją, czy nie zagralibyśmy suportu. Nie wahałem się nawet chwili, zwłaszcza, że nie graliśmy jeszcze nigdzie poza Śląskiem. To była niepowtarzalna okazja zagrania przed tym gościem. W marcu br. dowiedziałem się, ze Mayall ponownie grał w Polsce i bardzo żałowałem, że minęła mnie okazja posłuchania jego muzyki.
Istvan Grabowski: Czujesz się bardziej gitarzystą czy wokalistą?
Sebastian Riedel: Chyba gitarzystą. Śpiewam na płytach i koncertach, bo lubię, ale czuję, że gitara daje mi większe możliwości.
Istvan Grabowski: Wozisz ze sobą w trasy kilka gitar. Do której masz szczególny sentyment?
Sebastian Riedel: Gram wymiennie na czterech instrumentach: Gibsonie Deluxe Gold Top z 1975 roku, Gibsonie Customie VOS R8, Fenderze Stratocasterze z 1957 roku i Fenderze Stratocasterze przerobionym z Encore. Najchętniej sięgam jednak po tą pierwszą. Ma niepowtarzalne brzmienie. Zakup dziesięciu instrumentów (tyle mam w domu) wymagał pewnych wyrzeczeń, bo dobra gitara nigdy nie była tania.
Istvan Grabowski: Trzykrotnie byłeś w Stanach Zjednoczonych, ale nigdy z Cree. Nie nadarzała się taka okazja?
Sebastian Riedel: Jakoś nie znaleźliśmy solidnego partnera. Teraz toczą się rozmowy, które mam nadzieję uda się szybko sfinalizować. Polonijna publiczność w USA żywiołowo reaguje na występy rodaków, zwłaszcza jeśli grają solidnie i od serca.
Istvan Grabowski: Co sądzisz o programach typu talent show?
Sebastian Riedel: Nie podoba mi się ich formuła. Ludzie, którzy się tam zgłaszają może i sporo potrafią, ale nie grają czy śpiewają nic własnego. Są od początku do końca sterowani przez macherów od rozrywki poszukujących nowych „plastikowych gwiazdek” na jeden czy dwa sezony. Grają głównie to, co podsuwają producenci i tak naprawdę są „estradowymi wydmuszkami”. Pewnie z tego powodu rzadko który zwycięzca programów typu „Mam talent” czy „Voice of Poland” jest w stanie zaistnieć w pamięci słuchaczy na dłużej.
Istvan Grabowski: Polscy wykonawcy mogą liczyć tylko na lokalną popularność. Bo tworzą i nagrywają w języku ojczystym. Nie przymierzasz się do nagrań w języku angielskim?
Sebastian Riedel: To prawda. Zapewne ani niemiecki Scorpions, szwedzki Roxette, czy fiński Nightwish nie znaleźliby międzynarodowego uznania, gdyby produkowali się wyłącznie w swoich językach. Od pewnego czasu chodzi za mną pomysł nagrań po angielsku. Pierwszy utwór sfinalizowałem w ubiegłym roku i wyszło mi całkiem nieźle. Teraz poważnie myślę o całej płycie.
Istvan Grabowski: W dzisiejszych czasach wszystko jest możliwe. Budka Suflera nagrała w USA płytę z muzykami Toto. Kogo ty chętnie widziałbyś na swojej płycie?
Sebastian Riedel: Pomarzyć dobra rzecz. Najlepiej Davida Gilmoura, Erica Claptona i Jimmy’ego Page.
Istvan Grabowski: Specyfika twojej profesji sprawi, ze spędzasz z kolegami tysiące godzin w busie, na scenie, w hotelach. Łączy was wyłącznie biznes, czy coś więcej?
Sebastian Riedel: Gdyby łączył nas tylko biznes, to dawno powiedzielibyśmy sobie do widzenia. Granie bez związków przyjacielskich byłoby nie do wytrzymania. Jesteśmy mocno skumplowani towarzysko. Spotykamy się w towarzystwie naszych żon i dzieci na wspólnych imprezach i piknikach. Staramy się żyć jak wielka rodzina.
Istvan Grabowski: Z czego jesteś dumny?
Sebastian Riedel: Cieszę się, że mogę robić to, co kocham i żyć pełną piersią. W żadnym innym fachu nie znalazłbym pewnie takiego spełnienia.
materiał: Radio Biper Biała Podlaska
tekst: Istvan Grabowski
zdjęcia: Beata Kucz
opracowanie: Gwalbert Krzewicki