Reklama

Reklama

Reklama video

Blues to pałac z licznymi komnatami – rozmowa ze Sławomirem Wierzcholskim

Ze Sławomirem Wierzcholskim, śpiewakiem, harmonijkarzem, kompozytorem, autorem tekstów, dziennikarze muzycznym i liderem Nocnej Zmiany Bluesa rozmawia Istvan Grabowski

Istvan Grabowski – Od 50 lat śpiewasz i grasz na harmonijce ustnej. Czy nigdy nie miałeś poczucia przesytu?

Sławomir Wierzcholski – Ukończyłem studia prawnicze na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Gdzieś około czterdziestki, kiedy koledzy ze studiów osiągnęli kariery zawodowe, zastanawiałem się, czy scena z harmonijką w roli głównej jest dla mnie właściwym miejscem. Miałem chwilowo wątpliwości, które szybko mi minęły. Uważam, że ważne jest nie ile, ale jak zarabia się na życie. Istotne jest robić to, co naprawdę się kocha. Szybko się nudzę, więc nie wyobrażam siebie za biurkiem, nawet gdyby oferowano mi prestiżowe stanowisko. Kocham scenę i przepływ energii następujący między wykonawcą i publicznością. Od lat jestem zawodowym muzykiem i to daje mi ogromną satysfakcję.

Istvan Grabowski – Ciekaw jestem czy hasło człowiek-instytucja wydaje ci się adekwatne do tego, co robisz od lat.

Sławomir Wierzcholski – W latach dziewięćdziesiątych minionego wieku byłem niezwykle aktywny zawodowo i to wtedy przylgnęło do mnie takie określenie. Grałem koncerty, komponowałem, bardzo często pokazywano mnie w telewizji, a do tego podjąłem pracę w radiowej „trójce”, gdzie z niezłym skutkiem prowadziłem audycje bluesowe. Mówiono o mnie pozytywnie i dosyć często, ale pewnie dlatego, że byłem obecny w mediach. Było mi miło, ze ktoś docenia moje wysiłki, związane choćby z dojazdami do Warszawy z rodzinnego Torunia.

Istvan Grabowski – Przyznam, że upływu czasu w twoim przypadku nie widać. Miałem okazję oglądać cię na scenie podczas Biała Blues Festiwal i miałem wrażenie, że energią mógłbyś zarażać trzydziestolatków.

Sławomir Wierzcholski – To fakt, że scena mobilizuje i ciągle staram się o tym pamiętać. Myśl o estetycznym wyglądzie skłania mnie do utrzymywania dobrej formy. Wychodzi to też z pożytkiem dla zdrowia.

Istvan Grabowski – Zainteresowanie bluesem ujawniłeś w momencie, gdy Tadeusz Nalepa wydał album „Breakout 70 A”. Czy istotnie Nalepa może być uznawany za ojca polskiego bluesa?

Sławomir Wierzcholski – Mam ogromny szacunek dla jego dokonań i tekściarza Bogdana Loebla. Nalepa wywarł na mnie duży wpływ, choć nie bezpośredni. Jego interesowali bardziej brytyjscy gitarzyści bluesowi m.in. John Mayall i Peter Green. Ja natomiast sięgałem bezpośrednio do czarnego źródła. Pociągały mnie rytmy afro-amerykańskie .

Istvan Grabowski – W tamtych czasach blues nie miał jeszcze u nas najwyższych notowań. Dlaczego wybrałeś tę formę muzyczną?

Sławomir Wierzcholski – Nie było w tym żadnej kalkulacji. To nie ja wybrałem bluesa, tylko on wybrał mnie. 14 października 1970 r. zaśpiewałem po raz pierwszy utwór „Chory na bluesa”. Teraz często kończę nim koncerty. Usłyszałem bluesowe dźwięki i stwierdziłem, że są tak fantastyczne, iż nie mogę wobec pozostać obojętny. Nie znałem wcześniej dobrze języka angielskiego, ale się go nauczyłem, aby znać teksty w oryginale, czuć ich bliskość. Zacząłem namiętnie słuchać, czytać, poszerzać znajomość bluesa. Dziś mogę uchodzić za eksperta w tej dziedzinie i nie są to czcze przechwałki.

Istvan Grabowski – Powiedz, kto przychodzi na wasze energetyczne koncerty. Czy wyłącznie chorzy na bluesa?

Sławomir Wierzcholski – Różnie bywa. Jeśli gramy na dniach miasta lub dużych imprezach plenerowych, przychodzi różna, nawet sceptycznie nastawiona do nas publiczność. Stwierdzam jednak, że z upływem czasu atmosfera się zmienia z korzyścią dla nas, a pod koniec koncertu ludzie porwani energią śpiewają razem ze mną. To ogromna satysfakcja. Mamy też stałych fanów, którzy nie opuszczają festiwali bluesowych, na których gramy. Muszę jednak dodać, że nie są to najmłodsi fani. Ci słuchają nieco innej muzyki.

Istvan Grabowski – Mówią o tobie wirtuoz harmonijki ustnej. Jak długo trzeba posługiwać się tym instrumentem, aby dojść do mistrzowskiej formy?

Sławomir Wierzcholski – Harmonijka jest dość prostym instrumentem i można na nieć zagrać prostą melodię już po kilkunastu minutach. Inne instrumenty wymagają więcej czasu, aby wydobyć z nich coś, co ma sens. Natomiast, żeby grać na harmonijce w różnych tonacjach, improwizować na niej, potrzeba 4-5 lat, ćwicząc dość często. Teraz poziom gry na tym instrumencie został wysoko podniesiony. Widzę to choćby po moich uczniach.

Istvan Grabowski – Dziś postrzega się artystę bardziej po jego statusie materialnym, niż po tym, ile czasu zajmuje mu przygotowanie programu wzbudzającego ciekawość odbiorców. Nie sztuką jest efektownie zabłysnąć. Trudniej utrzymać wysoki poziom. Czy nigdy nie obawiałeś się, co może stać się jutro?

Sławomir Wierzcholski – Takie obawy nie są obce żadnemu wykonawcy, zwłaszcza, kiedy staje się bardziej świadomy i wymagający więcej od siebie. Blues to piękny pałac o wielu komnatach. Jego modyfikacje mogą być różne – akustyczne, elektryczne, realizowane z sekcją dętą, instrumentami smyczkowymi lub z gitarą i harmonijką. Sprawa aranżacji i wyboru stylistyki zostawia wykonawcy spore możliwości. Ja nie miałem zbytnich rozterek. Kiedyś nagrywałem płytę z towarzyszeniem grupy wokalnej Affabe Concinui. Rozmowy przeprowadzone z wokalistami zainspirowały mnie do stworzenia krążka z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej, choć wcześniej nie wpadłoby mi to do głowy. Pierwsze moje płyty były bardzo „korzenne”, ale realizuję też projekty mocno wykraczające poza to, co gramy na scenie. Lubię poszerzać granice muzyczne. Stąd m.in. moje nagrania z czołówką polskich jazzmanów.

Istvan Grabowski – Nie przestałeś na muzykowaniu, bo napisałeś dwa podręczniki, trafiłeś do radia i telewizji. Czy to była naturalna kolej rzeczy?

Sławomir Wierzcholski – Lubię być aktywny i angażować się do nowych przedsięwzięć. Kiedy przetłumaczyłem na polski pierwszą książkę o bluesie, jej fragmenty przeczytał red. Włodek Kleszcz i przekonał mnie, że to świetny materiał do audycji radiowych. Najpierw realizowałem je w „czwórce”, potem w „trójce” i to się jakoś przez dwanaście lat kręciło. Nie kończyłem anglistyki, ale z myślą o muzyce poprawiłem mocno znajomość tego języka, o czym mogłem przekonać się choćby w USA. Na koncertach śpiewam jednak wyłącznie po polsku, bo język ojczysty jest najważniejszy.

Istvan Grabowski – Co zdecydowało o wyborze nieco zaskakującej nazwy Nocna Zmiana Bluesa?

Sławomir Wierzcholski – Nie znoszę jej z wielu powodów. Jest długa, niezrozumiała, mało praktyczna za granicą. Wymyślił ją jeden z moich kolegów. Miała być nieco tajemnicza, z podtekstem, że komuna nie daje nam w dzień grać. Dziś lepsze wydają mi się krótsze, wyraziste nazwy. Jednak po świetnym przyjęciu na festiwalu bluesowym w Białymstoku, byliśmy niejako skazani na ten szyld.

Istvan Grabowski – Scena muzyczna kojarzy się z chęcią zaznaczenia inności od otaczającego tłumu. Czy wasz zespół też miał parcie na dragi, alkohol, zakrapiane imprezy po koncertach?

Sławomir Wierzcholski – Na początku lat osiemdziesiątych muzyk był paniskiem, więc i my lubiliśmy korzystać z uroków życia. Nigdy jednak nie przesadzaliśmy z używkami. Narkotyków (nawet tych lekkich) żaden z kolegów nie używał, a alkohol w rozsądnych ilościach. Np. tylko raz zdarzyło mi się wypić piwo rano.

Istvan Grabowski – Co czuje znany muzyk, kiedy staje się bohaterem książki?

Sławomir Wierzcholski – Prawdę mówić mam już dwie. Najpierw na 20-lecie naszej działalności Jan Skaradziński napisał ciekawostkową biografię Nocnej Zmiany Bluesa. Po 10 latach od tamtego wydawnictwa Mirosław Pęczak przygotował książkę popularno-naukową. Pokusił się w niej o analizę socjologiczną naszej działalności. Jako człowiek nieco próżny, cieszę się z obu wydawnictw. Niech ludzie czytają o nas za życia.

Istvan Grabowski – Co inspiruje cię do pisania?

Sławomir Wierzcholski – Lubię gitary (mam ich w domu siedem). Często na nich grywam i coś mi zawsze wyjdzie. Najpierw jest jakiś motyw, który rejestruję na komputerze, a potem trwa jego mozolna obróbka, dopisywanie fajnego tekstu. Płyty zawsze nagrywam w najlepszych studiach z żywymi instrumentami i najlepszymi realizatorami dźwięku.

Istvan Grabowski – Sporo podróżowałeś po świecie. Które miejsca były warte odwiedzenia?

Sławomir Wierzcholski – Byłem w wielu urokliwych miejscach, dokąd bym pewnie nie trafił, gdyby nie koncerty. Koncertowałem w 28 krajach, m. in w Zimbabwe, Moskwie i Memphis, gdzie nagrywał Elvis Presley. O wielu miejscach wcześniej tylko czytałem, a teraz mogłem oglądać je z bliska.

Istvan Grabowski – Co sprawia ci szczególną satysfakcję?

Sławomir Wierzcholski – Udało mi się napisać dwa podręczniki do nauki gry na harmonijce ustnej. Pierwszy był napisany bez użycia nut, co zachęciło mnóstwo osób do chwycenia za instrument i doskonalenia umiejętności. Spopularyzowałem instrument na tyle, że niektórzy uczniowie zdołali mnie prześcignąć. Dziś prowadzą warsztaty muzyczne, na które przyjeżdża mnóstwo chętnych. Lubię koncerty i obecność na scenie. Przykładam dużą wagę do ich atmosfery, aby w finale wyzwolić u publiczności prawdziwą radość uczestnictwa w show.

 

tekst: Istvan Grabowski
zdjęcia: archiwum Sławka Wierzcholskiego
opracowanie: Gwalbert Krzewicki

Spodobał Ci się ten artykuł? Podziel się ze znajomymi:

Udostępnij
Wyślij tweeta
Wyślij e-mailem

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Czytaj więcej o:

Reklama

Reklama

Zobacz więcej z tych samych kategorii

Reklama