Każdy z nas słyszał o Wołyniu, który najczęściej kojarzy nam się z najczarniejszą kartą w dziejach tej ziemi, rzezią wołyńską, okresem mordów naszych rodaków z rąk ukraińskich nacjonalistów w latach 1943/1944. Wołyń w tym strasznym czasie obficie spłynął krwią polaków, po których bytności pozostały tu już dziś tylko krzyże, zrujnowane cmentarze i zdziczały sady przy dawnych domostwach. Wołyń na Ukrainie to jednak dziś również wspaniałe krajobrazy, zabytki architektury, piękna przyroda, ciekawa kultura i przyjaźni ludzie.
Wołyń uważany za symbol martyrologii na kresach jest niemal kompletnie nieznany turystycznie poza kilkoma większymi miejscowościami, choć leży tak blisko naszych granic. Moja rowerowa wyprawa miała odczarować, choć odrobinę ten stan i pozwolić poznać bliżej uroki tego regionu. Zapraszam do lektury relacji z szóstego dnia wyprawy.
Dz.6 (czwartek) W gnieździe książęcego rodu i w blasku złotych kopuł Ławry Poczajowskiej
6 dzień naszej wyprawy powitał nas przepięknym słońcem, które towarzyszyło nam przez cały dzień aż do zmierzchu. W dobrych nastrojach byliśmy gotowi do kontynuowania naszej wołyńskiej przygody. Zauważyliśmy już, że nasze poranne obowiązki weszły nam w krew, wszystkie czynności robimy automatycznie i sprawnie. W czasie porannej krzątaniny odwiedzają nasz obóz w sadzie gospodarze terenu. Rozmawiamy trochę jak to się mówi „o życiu” i naszej wędrówce. Mili starsi ludzie narzekają na wszech panującą biedę na Ukrainie. Mówią, że mając głodowe emerytury niestarczające na nic, zmuszeni są do pracy, aby mieć co jeść. Młodzi wyjeżdżają za pracą do Polski, pracują u nas przez kilka lat i potem wracają i są w stanie postawić za zarobione pieniądze dom na Ukrainie. Teraz po wejściu ruchu bezwizowego do UE na pewno część z nich wyruszy jeszcze dalej na zachód za pracą podkreślali nasi gospodarze. My bardzo dobrze znamy z własnego podwórka „emigrację zarobkową” i nie powinniśmy się też dziwić Ukraińcom.
Czas było ruszać w drogę, opuszczamy nasze obozowisko idąc nad brzegiem pięknego stawu na rzece Horyń. Jedziemy przez centrum Wiśniowca pod bramę zamku Wiśniowieckich – największej ocalałej rezydencji magnackiej na Wołyniu, położonej na stromej skarpie nad Horyniem. Było to odwieczne gniazdo rodu książąt Wiśniowieckich, jednego z najwybitniejszych w Rzeczypospolitej.
Na miejscu kupiliśmy bilet wstępu (24 hrywny – ok. 3,50 zł) i ruszyliśmy na zwiedzanie zespołu zamkowego. Co ciekawe nikt nam kupionych biletów nie sprawdzał. Cały zamek mimo monumentalnej postury i niezwykłego malowniczego położenia nie jest z zewnątrz tak piękną odrestaurowaną perełką architektoniczną, jaką mógłby z pewnością być. Oczywiście już samym cudem jest, to, że w takim stanie się zachował biorąc pod uwagę jak na przestrzeni lat traktowano tu materię zabytkową.
Zamek zbudowany jest na planie podkowy, jest budowlą dwukondygnacyjną składającą się z korpusu głównego i dwóch zagiętych pod kątem prostym skrzydeł bocznych.
Sam korpus zbudowany został prawdopodobnie w XVII w. Skrzydła były prawdopodobnie niegdyś wolnostojącymi oficynami, które z czasem połączono z korpusem głównym krótkimi łącznikami z alkierzami frontowymi.
Z dziedzińca udaliśmy się do środka zamku, gdzie znajduje się niewielka ekspozycja muzealna. Z XVIII-wiecznych wnętrz niestety niewiele się zachowało do naszych czasów. Zostało doszczętnie zniszczone głównie w okresie dwudziestowiecznych wojen. Jedną z największych osobliwości wnętrz było m.in. 45 tysięcy ręcznie malowanych kafli holenderskich, które pokrywały ściany westybulu i klatki schodowej. Fragmenty tych kafli obejrzeliśmy w gablotce na klatce schodowej. Tam naszą uwagę zwraca głównie olbrzymi obraz przedstawiający widok dawnego Wiśniowca. Ogromna kolekcja dzieł sztuki, biblioteka oraz archiwa Wiśniowieckich uległy rozproszeniu w II poł XIX w. i na początku XX w. W większości trafiły do muzeów i prywatnych zbiorów w Rosji. Jako ciekawostkę można podać, że kilka rokokowych pieców zdobiących zamkowe komnaty znajduje się obecnie w muzeum na krakowskim Wawelu.
Dla turystów prócz klatki schodowej udostępnione są również pokoje na pierwszym piętrze. Dużą część eksponatów stanowią zabytkowe obrazy (prawdopodobnie z zachowanej kolekcji Wiśniowieckich) przedstawiające portrety książąt Wiśniowieckich i innych przedstawicieli rodów oraz królów Rzeczypospolitej. Większość tych obrazów jest niestety w opłakanym stanie, popękana farba, zaciemnienia, ewidentnie kolekcja potrzebuje zabiegów konserwatorskich. W dwóch pokojach ustawiono trochę zabytkowych mebli z epoki. W jednym z pokoi z okien rozpościera się malowniczy widok na dolinę Horynia. Całość wystawionych eksponatów jest bardzo skromna, bezwzględnie za skromna jak na tak potężny zamek. Miejmy nadzieję, że z biegiem lat, piękno tej rezydencji zostanie należycie uwypuklone.
Postanowiliśmy przejść się jeszcze wokół zamku odwiedzając zdziczały dawny park krajobrazowy łączący się z kompleksem leśnym z końca XVIII w. Z tyłu zamku natomiast podziwialiśmy piękny widok na dolinę Horynia oraz stojącą nieco w dole cerkiew zamkową. Opuszczając teren zamku oglądamy stojącą naprzeciwko bramy zamkowej rokokową bramę prowadzącą niegdyś do zespołu klasztoru karmelitów bosych, ufundowanego przez Jeremiego Wiśniowieckiego w 1645 r. Nie zachował się jednak jeden ślad po dawnym kościele, ostał się jedynie dwuskrzydłowy budynek klasztoru w którym obecnie mieści się internat. Naszą uwagę w czasie zjazdu ze skarpy zwraca dość dobrze zachowane XVII-wieczne fortyfikacje z czterema narożnymi bastionami i murem oporowym.
Jedziemy dalej wzdłuż brzegów Horynia, zaraz za Wiśniowcem Dorota łapie kapcia, wpada w dość dużą dziurę w asfalcie ale na szczęście nie złamała obciążonego tylnego koła. Była to jak się okazało jedyna guma podczas naszej całej wyprawy, co biorąc pod uwagę drogi, jakimi się poruszaliśmy było niemal cudem. Tu nawiasem warto wspomnieć, że nie istnieje w większości mniejszych czy większych miejscowości coś takiego jak serwis rowerowy. Taki można znaleźć z trudem tylko w największych miastach. Dlatego podróżując rowerem po Ukrainie trzeba liczyć głównie na siebie.
Po szybkiej interwencji ruszyliśmy dalej. Przejechaliśmy przez miejscowość Butyń i podziwialiśmy z siodełka szeroką na 200-500 m dolinę Horynia głęboką wciętą w wysoczczyznę, tworzącą rodzaj krętego jaru. Zbocza wznosiły się wysoko 50-80 m ponad dolinę rzeki.W dole wiła się rzeka a wzdłuż niej rozciągały się łąki na których wypasały się stada krów, koni, kóz, gęsi i kaczek. Tu zatrzymujemy się na lody w miejscowym sklepiku, który mieścił się w … metalowej przyczepie.
Dalej za kolejną wsią Mlinwicze opuściliśmy dolinę Horynia i skręciliśmy na północ. Słońce już nieźle prażyło, za to dzięki temu mijane krajobrazy kłuły w oczy pięknem. Cały czas wspinaliśmy się, jadąc wpierw aż do rzeki Ikwa skrajem gór Krzemienieckich, zostawiając za sobą miejscowość Rydoml, by za rzeką zacząć jazdę przez pasmo Woroniaków, które w granicach Wołynia mieści jedynie jego wschodni skrawek z lokalną kulminacją pod Poczajowem.
W czasie jazdy towarzyszy nam cały czas silny, a w odkrytych terenach bardzo silny przedni wiatr. Od Krzemieńca do miejscowości Budki za Poczajowej jedziemy cały czas w górskim krajobrazie. W tej części trasy musieliśmy nieźle się napedałować na podjazdach a na zjazdach z uwagi na stan dróg, jechać w całkowitym skupieniu. Mijane krajobrazy na szczęście w zupełności rekompensowały nam ten trud.
Do Poczajowa dojechaliśmy wczesnym popołudniem. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie pod tabliczką z nazwą miejscowości, które zrobił nam miejscowy chłopak. Zdjęcie chciała mieć koniecznie z nami również miejscowa koza.
Po prawej stronie szosy w oddali dostrzegliśmy błyszczące złote kopuły Skitu Św. Ducha w Poczajowie a trochę dalej na lewo złote kopuły monumentalnej Ławry Poczajowskiej. Postanowiliśmy, że wpierw odwiedzimy Skit i tak zgodnie z wskazówkami „tubylców” dojechaliśmy tam po kilku kilometrach. O dziwo fragment drogi od Skitu do Ławry Poczajowksiej był to nowiusieńki, gładki asfalt, nie muszę pisać, jakie to na nas zrobiło wrażenie. Zero telepania, zawrotna prędkość i brak konieczności wypatrywania kolejnych dziur przed nami. Niezwykle doświadczenie trudne do opisania z perspektywy kogoś, kto nie doświadczył jazdy rowerem po tak złych drogach.
Przed zwiedzaniem skitu rozbiliśmy się nieopodal na trawce, aby zjeść obiad i chwilę odpocząć. Po nabraniu sił ruszyliśmy piechotką do bramy skitu, gdzie zostaliśmy poproszeni ze względu na odsłonięte części ciała o założenie fartuchów – sukienek. Ja z Andrzejem mieliśmy niezły ubaw, wyglądaliśmy dość zjawiskowo trzeba przyznać. Na czas wizyty tutaj staliśmy się bratem Jakubem i bratem Andrzejem. Zostawiliśmy rowery przy ogrodzeniu i na lekko poszliśmy zwiedzać skit filialny Ławry Poczajowskiej.
Skit Poczajowski od zawsze był filią Ławry. Skit to inaczej pustelnia, według tradycji został założony na przełomie XII i XIII w. przez Św. Metodego – mnicha greckiego przybyłego z klasztoru na górze Athos, który zamieszkiwał w znajdującej się tu pieczarze. Mnisi którzy osiedli na Górze Poczajowskiej mieli być jego uczniami.
Pierwotnie istniała tu do początków XX w. drewniana cerkiew, która została przeniesiona do wsi Borszczówka. Wówczas w jej miejsce wniesiono obecny skit w którego skład wchodziły korpus bramny, cerkiew p.w. św. Hioba Poczajowskiego z dwoma parterowymi skrzydłami oraz główna cerkiew pw. Świętego Ducha z dolną cerkwią św. Serafina z Sarowa w stylu bizantyjsko-rosyjskim. Skit zamieszkiwało ok. trzydziestu mnichów. Przełożony skitu posiadał odrębny dom z wewnętrzną cerkwią p.w. Wszystkich Świętych. Skit funkcjonował bez przeszkód do 1959, gdy został zamknięty na polecenie władz sowieckich. Został zwrócony Ławrze Poczajowskiej w 1989. Mnisi, oprócz modlitwy, pracują w szpitalu psychiatrycznym, który znajduje się w dawnych celach mnisich budynku klasztornego. Szczególnym przedmiotem kultu w skicie jest krzyż, który według prawosławnej tradycji należał do św. Nikity Słupnika. Obecnie na terenie skitu budowana jest w domyśle kolejna cerkiew oraz prowadzone są inne prace remontowe.
Na bramie oddajemy fartuchy i wsiadamy na rowery. Do Ławry Poczajowskiej było stąd na rzut beretem.
Ławra Poczajowska to słynne sanktuarium maryjne, największy ośrodek prawosławnego kultu religijnego na Wołyniu i drugie najważniejsze po kijowskiej Ławrze Pieczerskiej na całej Ukrainie.
Ławra Poczajowska zajmuje centralne położone w miasteczku wzgórze stanowiące kulminację północno-wschodniej odnogi pasma Woroniaków. Monastyr p.w. Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny położony jest dokładnie na wysokości 386 m. Grupa budowli najeżona wieżami i złotymi kopułami widoczna jest już z odległości kilkunastu kilometrów. Cały zespół składa się z kilkunastu obiektów zbudowanych w różnym czasie i stylu, w tym aż ośmiu cerkwi. Od 2001 roku całość objęta jest ochroną jako część Krzemienicko – Poczajowskiego Rezerwatu Historyczno – Architektonicznego.
Historia tego świętego miejsca sięga połowy XVI w. kiedy to w 1559 r. Anna z Kozińskich Hojska podejmowała z niedalekich Urli greckiego metropolitę Neofita, który zatrzymał się u niej w drodze z Moskwy. W podzięce za gościnę dostojnik podarował jej niewielką ikonę Madonny z Dzieciątkiem, która wkrótce zasłynęła cudami. W 1597 r. Hojska ofiarowała cudowny wizerunek cerkwi w Poczajowie, przy której ufundowała dla żyjących dotąd w pieczarach mnichów regularny prawosławny monaster. Od tego czasu kult Matki Bożej Poczajowskiej ogarnął całą Ruś, a klasztor stał się celem licznych pielgrzymek. Koronacja obrazu Matki Bożej Poczajowskiej miała miejsce w 1773 r. staraniem Mikołaja Bazylego Potockiego. Ławra na przestrzeni wieków przechodziła dobre i złe czasy, niewątpliwie obecnie jest to jeden z najcenniejszych zespołów zabytkowych na Ukrainie. Od 1996 r. monaster otrzymał przywilej tzw. stauropygii, co oznacza, że jest podporządkowany bezpośrednio metropolicie kijowskiemu i nie podlega lokalnej hierarchii cerkiewnej. Główne uroczystości religijne, połączone z wielkimi procesjami odbywają się w Poczajowie 5 sierpnia (święto Matki Bożej Pocztowskiej), 28 sierpnia (święto Zaśnięcia NMP) i 10 listopada (Św. Hioba Poczajowksiego).
Na teren Ławry weszliśmy przez tzw. Święte Wrota – dwukondygnacyjną budowlę z prostokątną bramą przejazdową. Oczywiście wcześniej za niewielką opłatą w zastaw musieliśmy założyć na odkryte części ciała wypożyczone okrycia. Zostawimy przy bramie również rowery. Tutaj spotykamy innych turystów z Polski. Ławra jest jednym z obowiązkowych punktów każdej komercyjnej wycieczki w ten region Ukrainy.
Po wdrapaniu się na teren Ławry pierwsze nasze wrażenie było niesamowite, ogrom i przepych znajdujących się tu budowli wprawił nas niemal w osłupienie. Świątyń i innych ciekawych miejsc jest tu bez liku, wymienię, choć kilka, co zobaczyliśmy. Przede wszystkim zwiedziliśmy majestatyczny sobór p.w. Zaśnięcia Bogurodzicy (Uspieński), który był jedną z największych świątyń na ziemiach wschodnich dawnej Rzeczpospolitej. Świątynia ma aż 56 m wysokości. Budowla została wzniesiona w 1791 r. a budowa trwała 20 lat. Wystrój wnętrza został zmieniony po przejęciu przez prawosławnych a zwłaszcza po pożarze z 1869 r. kiedy zniszczeniu uległ m.in. wspaniały barokowy ołtarz. Obecne wyposażenie pochodzi głównie z II poł. XIX w. Wnętrze przytłacza swoją monumentalnością i bogactwem zdobień i obrazów. Przed soborem rozciąga się obszerny taras z którego podziwialiśmy rozległy widok doliny. Szliśmy dalej oglądając kolejne świątynie m.in. sobór p.w. Świętej Trójcy, cerkiew św Hioba, odkrytą letnią cerkiew, kaplice, monumentalny budynek klasztoru. Uwagę naszą zwróciła też m.in. 65 metrowa neobarokowa wieża będąca dzwonnicą oraz nowo budowana monumentalna cerkiew z kilkunastoma złotymi kopulami. Wchodząc do niej poraża nas wielkość tej świątyni, przede wszystkim wielkie wrażenie robi na nas już ukończony olbrzymi ikonostas. Ławrę Poczajowksą zwiedzamy ponad dwie godziny. Klimat tego miejsca jest zbliżony do naszej Częstochowy, dużo pielgrzymów i turystów oraz ogrom budowli i wszędzie obecny przepych. Po pięciu dniach wędrówki przez zapuszczone i często obskurne wsie i miasteczka był to dla nas niesamowity kontrast. Nie szczędzi się tu środków na upiększanie tego miejsca. Pod Ławrą spotykamy również mnóstwo straganów z pamiątkami, przebierać można właściwie w każdym asortymencie związanym z wizerunkiem Ławry Poczajowksiej i Matki Bożej Poczajowskiej, jak i innych świętych prawosławia.
Opuszczając Ławrę Poczajowską mieliśmy wrażenie, że było to chyba jedno z najciekawszych odwiedzonych miejsc na naszej trasie. Czytane wcześniej opisy mówiące o pięknie Ławry w zupełności pokrywały się z rzeczywistością.
Tego dnia do pokonania mieliśmy jeszcze ok. 35 km a było już po 18:00, więc aby dojechać za dnia do celu naszego 6 dnia podróży Radziwiłłowa musieliśmy nieco przydusić. Mniej więcej 10 km za Poczajowem zaczęliśmy zjeżdżać z gór ku Małemu Polesiu – płaskiej i częściowo zabagnionej kotliny rozciągającej się między Wyżyną Wołyńską a Wyżyną Podolską. W miarę dobra nawierzchnia pozwalała na rozwiniecie prędkości, dzięki czemu połowę tej trasy przejechaliśmy w niespełna 40 minut. Na dole przestało już w końcu wiać i zrobiło się zdecydowanie cieplej. Zatrzymaliśmy się na mały odpoczynek pod sklepem we wsi Podzamcze, gdzie uraczyliśmy się bułeczkami słodkimi i lodami. Stąd jechaliśmy doliną niewielkiej rzeczki Słoniwki prawego dopływu Styru do samego Radziwiłłowa.
Radziwiłłów liczy obecnie ok. 11,5 tys. mieszkańców i jest największą miejscowością w wołyńskiej części Małego Polesia. Nazwę zawdzięcza swym założycielom, Radziwiłłom z Ołyki. Miasteczko nie robi na nas jakiegoś specjalnego wrażenia, ot niewielka mieścina z dużym placem, domami i sklepami. W centrum zatrzymaliśmy się na zakupy w miejscowym markecie. Uzupełniliśmy zapasy i mogliśmy ruszać w poszukiwaniu miejscówki na nocleg. Jest piękny słoneczny wieczór, kupiliśmy kiełbaski w zamiarze upieczenia ich w ognisku. W znalezieniu miejscówki pomogła nam znów mapa, błąkając się po okolicy wypatrzyłem na mapie dość spore jeziorko na samych obrzeżach miejscowości. Z początku nie wiedzieliśmy jak dostać się pod ten zbiornik nie mogąc znaleźć zejścia, którym moglibyśmy się przedrzeć nad brzeg. Po chwili znajdujemy jednak niewielki mostek, który umożliwiał nam przejście nad kanałem i dostanie się do jakby parku – zadrzewionego terenu a stąd do brzegów jeziorka. Na miejscu mamy idealne miejsce pod namioty wśród drzew na świeżo skoszonym sianku, wypalone miejsce pod ognisko, dostęp do wody, ładny widoczek na jeziorko, czego chcieć więcej?
Obawialiśmy się jedynie, że to może być prywatny teren i możemy związku z tym mieć jakieś problemy. Postanowiliśmy jednak zaryzykować, noc się zbliżała wielkimi krokami a nic lepszego w okolicy nie znaleźlibyśmy. Rozstawiliśmy namioty, nazbieraliśmy drewno na ognisko, wykąpaliśmy się w jeziorze oraz przepraliśmy nasze rzeczy. W między czasie zorientowaliśmy się, że wzdłuż jeziora biegnie ścieżka, którą biega młodzież oraz chodzą mieszkańcy, był to dla nich z pewnością niecodzienny widok, gdy zobaczyli nas w obozowisku. Słychać był tylko cicho „polaki, polaki”, na pewno mieli, o czym rozmawiać przez kilka dni. Nikt nam jednak nie zwrócił uwagi ani nas nie zaczepiał. Choć przez chwilę czuliśmy się jak małpy w zoo to wraz z zapadnięciem zmroku problem zniknął. Rozpaliliśmy ognisko, zastrugaliśmy kije na kiełbaski i zaczęliśmy wieczorną ucztę. Wspaniałe miejsce, jeden z najlepszych biwaków podczas wyprawy.
Szóstego dnia rowerowej wędrówki przejechaliśmy po wymagającym górzystym terenie ponad 70 km. Dużą cześć dnia pochłonęło wdrapywanie się na strome podjazdy w silnym wietrze oraz zwiedzanie największych atrakcji tego dnia a więc zamku w Wiśniowcu oraz Ławry Poczajowskiej. Był to z pewnością niezmarnowany czas, dzięki temu zobaczyliśmy wspaniałe zabytki i poznaliśmy kawał historii Wołynia oraz mogliśmy podziwiać wspaniałe górskie krajobrazy. Przedostatni 7 dzień wyprawy to diametralna zmiana pogody i trasa m.in. przez miejsce słynnej bitwy pod Beresteczkiem w 1651 r. oraz tereny pogranicza dawnej Galicji. Pełna relacja już w następnym odcinku, zapraszam!
[foogallery id=”44730″]
materiał: Wyprawa rowerowa na Wołyń
zdjęcia: Jakub(OvO)Sowa
informacje krajoznawcze: G. Rąkowski, Wołyń. Przewodnik po Ukrainie Zachodniej. Część I, wyd. Rewasz