Każdy z nas słyszał o Wołyniu, który najczęściej kojarzy się nam z najczarniejszą kartą w dziejach tej ziemi, rzezią wołyńską, okresem mordów naszych rodaków z rąk ukraińskich nacjonalistów w latach 1943/1944. Wołyń w tym strasznym czasie obficie spłynął krwią polaków, po których bytności pozostały tu już dziś tylko krzyże, zrujnowane cmentarze i zdziczały sady przy dawnych domostwach. Wołyń na Ukrainie to jednak dziś również wspaniałe krajobrazy, zabytki architektury, piękna przyroda, ciekawa kultura i przyjaźni ludzie.
Wołyń uważany za symbol martyrologii na kresach jest niemal kompletnie nieznany turystycznie poza kilkoma większymi miejscowościami, choć leży tak blisko naszych granic. Moja rowerowa wyprawa miała odczarować, choć odrobinę ten stan i pozwolić poznać bliżej uroki tego regionu. Zapraszam do lektury relacji z pierwszego dnia wyprawy.
Dzień 1 (sobota) Przywitanie z Ukrainą
Aby dostać się na Wołyń rowerem skorzystaliśmy z przejścia granicznego Dorohusk – Jagodzin, które mimo że jest przejściem typowo samochodowym, to po wcześniejszym zgłoszeniu przejazd przez granicę na rowerze jest możliwy. Przy drodze do granicy spotykamy dłuuugi sznureczek tirów. Nasza trójka, ja, Dorota i Andrzej bez trudu przecisnęła się pod szlaban na szczęście bez stania w tej kolejce. Cała odprawa zarówno przez polską jak i ukraińską stronę trwała razem zaledwie ok. 20 min. Pogranicznicy byli uprzejmi, zaciekawieni i z chęcią pomocni. Dla mnie był to już drugi przejazd granicy w tym miejscu, więc jako tako miałem już jakieś rozeznanie. I już Ukraina oraz brama do Wołynia, który na przeszło 700 km stał się naszym celem poznawczym wyprawy. Na Ukrainie przy granicy sporo „magazynów” i budek z usługami, kilka stacji paliw i szeroka, choć dziurawa droga w kierunku Kowla. Wielu „biznesowych” podróżników już tu kończy swoją wycieczkę. My dopiero stąd ją zaczęliśmy tak naprawdę.
Na Ukrainie byliśmy dopiero wieczorem. Plan przewidywał więc jedynie wymianę złotówek na hrywny, małe zakupy i znalezienie obozowiska na pierwszą noc niedaleko trasy.
I tak w kantorze za 190 zł kupiłem 1316 hrywien – niezła przebitka. Tu warto wspomnieć, że ceny na Ukrainie są obecnie jakieś 30-40 % niższe niż u nas. Dlatego jadąc na Ukrainę można trochę zaszaleć. Kupując na stacji paliw piwo „Lwowskie” w objętości 1,2 l zapłaciłem 25 hrywien (ok. 3,60 zł), ale już w normalnym sklepie dalej od granicy takie same piwo kosztuje 17-18 hrywien (2,60 zł). O cenach będzie jeszcze później.
Z zapasem piwka na wieczór ruszyliśmy trasą na Kowel w kierunku niedaleko położonego Jeziora Jagodzińskiego, nad którym zamierzaliśmy rozbić „pałatki” a więc namioty. Po ok. 10 km zjechaliśmy w boczną drogę do wsi Rymacze, którą do II wojny światowej zamieszkiwali niemal wyłącznie Polacy. Warto wspomnieć, że w 1943 r. w Rymaczach powstał silny ośrodek samoobrony, który uniemożliwił napady bojówek UPA i dzięki temu mieszkańcy miejscowości przeżyli aż do nadejścia wojsk radzieckich. Wieś rozciągnięta jest na wschodnim brzegu Jeziora Jagodzińskiego.
Po dotarciu do brzegów jeziora zaczęliśmy szukać dogodnego miejsca do założenia obozowiska, z dostępem do jeziora. Kluczyliśmy tak między zarośniętymi brzegami i rzeczką Jagodzianką, która wpada do jeziora. W jakimś momencie spotkaliśmy miejscowego, który szedł właśnie po swoją krowę z pastwiska i po krótkiej rozmowie wskazał nam ciekawe miejsce pod rozbicie namiotów. Szliśmy według jego wskazówek, jednak nie byliśmy do końca pewni czy dobrze idziemy i przez to obeszliśmy prawie całe jezioro nie mogąc wypatrzeć tego „ciekawego” miejsca. Zrezygnowani, chcieliśmy już iść do wsi i spać u kogoś za pozwoleniem na podwórku, ale kolejny spotkany mieszkaniec wskazał nam, że dobre miejsce jest ok. 100 m dalej nad samym jeziorem. Postanowiliśmy ostatni raz spróbować. I w końcu się udało. W miarę ładny otwarty teren, dostęp do jeziorka, stosunkowo blisko zabudowania. Słońce chyliło się ku zachodowi, nie było już czasu na rozważania, zaczęliśmy rozkładać namioty. W międzyczasie przyszedł do nas facet, który wskazał nam drogę do tego miejsca. Porozmawialiśmy o tym miejscu, gość pokazał nam ukrytą kładkę do jeziora w chaszczach, wspomniał przy tym, że „kiedyś” było tu ładniej a teraz nikt o to jezioro nie dba. Wiedząc, że jesteśmy z Polski opowiadał również, że żyło tu kiedyś mnóstwo Polaków. Nie drążyłem tematu, czemu w tak krótkim okresie się to zmieniło.
Namioty rozłożone, rowery spięte, czas na pierwsze ukraińskie ognisko i małą kolacyjkę przy zachodzie słońca. Wyciągnęliśmy z sakw, co mieliśmy dobrego, zebraliśmy trochę drewna i zasiedliśmy do uczy. W oddali, co chwilę rżały konie, które pasły się niedaleko od nas a ptactwo wodne dopełniało tą symfonię.
Zaczęliśmy w tych pięknych okolicznościach przyrody, naszą wielką wołyńską przygodę. Pierwszego dnia przejechaliśmy jedynie 40 km. Drugiego dnia zrobiliśmy już blisko 100 km.
C.D.N
materiał: Wyprawa rowerowa na Wołyń
zdjęcia: Jakub(OvO)Sowa